Linkin Park – „Living Things”

Pierwsza recenzja w ramach wasz.txt

2012.06.27

opublikował:


Linkin Park – „Living Things”

Są jakieś powody, poza tym, że autor wsadził w ten tekst sporo pracy, by opublikować go. Nie umiem ich jednak do końca zdefiniować. Nie umiem też wytłumaczyć, dlaczego recenzja trafia na nasze łamy choć nie zgadzam się z nią. I dodam jeszcze, że to pierwszy tekst, który zdecydowaliśmy się poddać lekkiej korekcie stylistycznej (zasadniczo, teksty wymagające poprawek odsyłamy do autorów). – AR

*** 

Więcej o wasz.txt znajdziecie pod tym linkiem. 

***

Kiedy 12 lat temu, w sklepach pojawił się krążek „Hybrid Theory”, rynek muzyczny dostał zupełnie nowy zespół, z pomysłem na siebie i możliwościami gwarantującymi sukces. Nikt nie przypuszczał wtedy, że band rodem z Kalifornii stanie się marką światową, rozpoznawalną w każdym miejscu na naszym globie. Linkin Park ma tyle samo zwolenników co przeciwników (o ile tak można nazwać tych którzy nie wyobrażają sobie zespołu w innej formie niż ta z HT czy Meteory). To właśnie dyskografia zespołu sprawia, krążące przeróżne opinie wśród fanów. Wspomniana już „Meteora” stylistycznie, lecz nie w pełni, nawiązywała do HT i fanów to jak najbardziej zajarało. Emocje jednak ostudził album „Minutes to Midnight”, a ostatni, „A Thousand Suns” dosłownie powalił wielu swoją koncepcją. W niecałe dwa lata od premiery „ATS”, Linkin Park wraca z nowym krążkiem, zapowiadanym hucznie przez członków zespołu jako połączenie dotychczasowych dokonań z nowymi propozycjami stylu. Zaznaczyli jednak, że album nie będzie powieleniem pomysłów z innych płyt, tak więc fani nie mogli się spodziewać HT czy Meteory w nowym wymiarze. Przyznam się, że w pierwszej chwili (odsłuchując pierwsze single) bałem się całości materiału, którą mogę zastać. I tak oto myliłem się.

„Living Things” formą przypomina HT. Brak intra na początku już sprawia wrażenie czegoś nowego, ale jednak czerpiącego ze starszego brata. Płyta zaczyna się utworem „Lost in the echo”. I szok, wraca Mike z swoim stylem którego dawno nie było. Gitary są także bardziej wyraźne niż w poprzednim albumie. No i tekst… to jednak chwała chłopakom za to, że dotrzymali słowa i powrócili w „Living Things” do tekstów bardziej życiowych i generujących emocje, a zrezygnowali z problemów społeczno-politycznych. Utwór sam w sobie ma potężną energię i jest świetnym wstępem do albumu.

Kolejny dwa utwory: „In my remains” i „Burn it down” w pierwszej chwili sprawiają wrażenie bardzo melodyjnych, pasujących bardziej do komercyjnych rozgłośni radiowych. Po chwili jednak refreny w obydwu kawałkach nakręcają słuchacza. Wybranie „Burn it down” jako singiel, zapewne nie przypadkowe, aby zachęcić słuchaczy do oczekiwania w niepewności na album. Zawiera wszystkie elementy, które pojawiają się na całym krążku: rapowana zwrotka Mika, Bennington ciut głośniejszy, instrumentarium bardzo szerokie.

Jako wierny fan, z trudem muszę przyznać, że „Lies greed misery” jest najsłabszym utworem na płycie. Być może chłopaki chcieli w tym kawałku pokazać możliwości bardzo drastycznego łączenia elektroniki z nisko strojonymi gitarami, z przewagą sampli. Trudno coś o tym utworze więcej powiedzieć. Może po prostu uznać go jako eksperyment i jedziemy dalej.

A dalej zaczynają się naprawdę spore niespodzianki. Już utwór „I”ll be gone” zadziwia formą. Bardzo zbliżoną do utworów z mocniejszych ballad z M2M. Spokojnie i melodyjne zwrotki, a następnie ostrzejsze wejście w refren, lecz bez słynnego „krzyku” Chestera. Utwór wpadający w ucho, myślę że podobnie jak „Numb” świetnie zabrzmieć powinien w wersji live. Szok przychodzi natomiast z utworem „Castle of Glass”. Powiem tak, zupełnie nie spodziewałem się takiego utworu na tej płycie. Zaskoczenie murowane dla tych którzy nie usłyszeli przecieków w sieci. Zupełnie złagodzony kawałek, trudno powiedzieć jaki gatunek reprezentuje. W naszym kochanym kraju nad Wisłą nazwanoby go popowym. Co nie jest dziwne, bo u nas wszystko co jest inne to jest „popowe”. Jak utwór zostanie przyjęty trudno powiedzieć, zobaczymy z czasem jak wklei się w repertuar zespołu.

„Victimized”… i to jest pożywka dla fanów spragnionych klimatu z HT. Ciężkie metalowe brzmienie, ostry rytm perkusyjny… i nagle wstawka rodem z westernu! Musze przyznać, to było mega zagranie pomysłowości Mika Shinody. Zrobić taki mikser z kawałka zasługuje na maksymalną ocenę [nie wiem, jak skorygować te dwa zdania – przy. AR]. Według mnie jeden z lepszych pomysłów na „Living Things”. Screem Chestera przypomina, że ten facet ma jeszcze w sobie maksymalne ilości mocy i tylko czeka na odpowiednią chwilę aby wypuścić ją z klatki piersiowej na zewnątrz.

Zaraz po tym, dostajemy kawałek, który ma ostudzić, uspokoić, zrelaksować słuchacza. Klimat „Road untraveled” może wydawać się trochę bożonarodzeniowy, ale spełnia rolę ballady, która powoli nabiera pewnej energii i uderzenia, aby na koniec znów się uspokoić. Zabieg znany nam z M2M, więc raczej nie powinien zaskoczyć słuchacza znającego dyskografie w stopniu większym niż znikomy.

 

„Skin to bone” jest utworem, już bardziej eksperymentalnym brzmieniowo, czerpiącego z ATS większość elementów (brak wyraźnych gitar, przewaga sekcji perkusyjnej i sampli). Za to już „Until it breaks” jest zupełnym przeciwieństwem. To w tym kawałku Mike pokazuje, że jego umiejętność sklejania zwrotek nadal jest na wysokim poziomie, a typowe wolne tempo tylko daje doskonałe tło do całości. Wplecione wersy śpiewane przez Chestera trochę ubarwiają twardy bit. Wisienką na torcie jest jednak coś innego: outro utworu, w którym po raz pierwszy w historii zespołu, wokalnie (nie mylić z chórkami) udzielił się nie kto inny jak sam Big Bad Brad. Trzeba przyznać, że wyśpiewane w stylu delikatnej kołysanki zakończenie brzmi świetnie, a sama multi-gatunkowość w tym przypadku oceniana jest na dobry plus.

Album kończy „Powerless” i intro do tego numeru „Tinfoil”. Utwór łączący tekst ballady i nowoczesne brzmienie, zachowuje jednocześnie formę znaną ze wcześniejszych krążków. Utwór chyba przypadł do gustu amerykańskim reżyserom, którzy wkleili go jako soundtrack do nowego filmu o Abrahamie Lincolnie.

Podsumowując, „Living Things” tak jak było zapowiadane, tak też trafiło na rynek muzyczny, jako połączenie dotychczasowych dokonań zespołu. Album nie jest już tak koncepcyjny jak ATS, lecz pewnie nadal sporo fanów będzie miało żal do zespołu, za tak odważne kroki w odkrywaniu nowego brzmienia. Mimo, że album ma kilka słabych stron i może brzmieć wg różnych słuchaczy bardziej popowo niż nu-metalowo, to różnorodność styli muzycznych zastosowanych przy produkcji tych numerów pokazuje, że zespół nadal chce bawić się muzyką i nie zaszywać się w stricte zamkniętych ramach. Jednak co byśmy nie powiedzieli złego na temat LP, to prawdą jest że stali się już marką światową, która ściąga na koncerty tysiące ludzi (ostatni koncert na OWF w Polsce pokazał to dość wyraźnie).

Artur Wojczuk, Lublin

Polecane