Założę się jednak o grube pieniądze, że aż takiej stylistycznej rewolucji nie spodziewali się nawet najbardziej „liberalni” fani Linkinów. Dość powiedzieć, że na „A Thousand Suns” niemal brak gitarowych brzmień. Dominuje za to elektronika. Co więcej, choć niektóre utwory mają – i owszem – rockową strukturę, ale nagrane zostały tak, że muzycznym fundamentem jest dla nich elektroniczny bit! Ale bez obaw – dyskotekowej wiochy na szczęście nie ma. Jest za to sporo przebojowych melodii i kilka niespodzianek.
Zaskakująca jest sama konstrukcja albumu, który dzięki kilku instrumentalnym fragmentom z „The Requiem” jako intro czy „Empty Spaces” jako jednym z kilku przerywników, sprawia wrażenie concept albumu. Spójne tematycznie są też teksty, które zamiast o lękach Chestera, tym razem traktują o podłej kondycji dzisiejszego świata. Stąd też tytuł krążka, który został zaczerpnięty ze słów J. Roberta Oppenheimera, „ojca” bomby atomowej.
Spójna, mimo kilku wycieczek stylistycznych, zawartość krążka ma jednak zarówno kilka lepszych, jak i gorszych momentów. Do tych pierwszych należy na pewno odważny, taneczny (!) „Burning In The Skies”, który dla najbardziej ortodoksyjnych fanów może okazać się zbyt niestrawny. Tak samo jak piękna/tandetna (niepotrzebne skreślić) i wyciskająca łzy ballada „Iridescent”. Wiele ciekawego dzieje się też tam, gdzie muzycy LP idą na całość, jak w porywającym singlowym hicie „The Catalyst” czy mrocznym, zimnym industrialu „Blackout”. Albo mieszają gatunki. Tak jest w „Waiting For The End”, który zaczyna się białym reggae w stylu grup Skindred lub 311. Albo w inspirowanym hip-hopem „When They Come For Me” czy „Wretches And Kings” (ten drugi ponadto przypomina fragmentami brzmienie The Prodigy).
Niestety, na „A Thousand Suns” są też słabe momenty. Trudno bowiem zapamiętać na dłużej takie utwory, jak spokojny i ckliwy „Robot Boy” czy ogniskową balladę „The Messenger”. Na szczęście to niechlubne wyjątki, które nie psują dobrego wrażenia, jaki wywołuje nowa, bardzo dojrzała płyta Amerykanów.