Celowo unikam słowa „prowincjonalny”. W muzyce Lilly Hates Roses nie ma bowiem miejsca na prowincjonalizm – Kamil Durski i Kasia Golomska patrzą na to, co dzieje się w muzyce globalnie i wpisują się w popularny od kilku lat nurt indie folku. Nie mają rozmachu Mumford & Sons, znacznie bliżej im do minimalizmu spod znaku Bon Iver czy też Angusa i Julie Stone. Delikatne brzmienie budują w głównej mierze na gitarze akustycznej i swoich ciepłych, znakomicie uzupełniających się głosach. Trudno uniknąć porównań z Paulą i Karolem – zestawienie tego duetu z Lilly Hates Roses wydaje się wręcz naturalne, choć przyglądając się uważniej dostrzegamy sporo różnic – Lilly Hates Roses bardzo oszczędnie korzystają ze wszelkiej maści dodatkowych instrumentów i brzmień. Syntezatory w „Let The Lions (In My House)” w piękny sposób budują klimat, pozostając jednocześnie niemal niedostrzegalne. Równie sprytnie ulokowano instrumenty smyczkowe pobrzmiewające w tle delikatnego „Only A Thought”.
Pomysł na ubranie piosenek w odpowiednie dźwięki znalazł Maciej Cieślak, znany choćby z kultowej Ścianki. Brzmienie Lilly Hates Roses ocieplił dodatkowo Andrzej Smolik, który odpowiada za mastering „Something To Happen”.
Fenomen Lilly Hates Roses polega na prawdziwości i bezpretensjonalności piosenek umieszczonych na „Something To Happen”. Z jednej strony delikatnie przepraszająca, absolutnie nienarzucająca się postawa może być pułapką, bo w gąszczu wyskakujących z lodówki gwiazdek łatwo przeoczyć Kamila i Kasię. Z drugiej jednak urok płynący z piosenek duetu sprawia, że po prostu nie można przejść obok nich obojętnie. Dysponując dziesięciostopniową skalą dałbym mocne 7/10, dlatego mając mniejsze pole manewru naciągam do czterech gwiazdek. Debiutantów trzeba przecież wspierać, poza tym w Lilly Hates Roses słychać naprawdę duży potencjał.