Leh rapuje więc z pewnością weterana, choć gdy wgryźć się w teksty, momentalnie wyłazi z nich 23-latek, który ani myśli wejść w dorosłość. Jeden z tych, których nadal spotkasz na boiskach na swoim osiedlu, ale już bez piłki w ręce, za to z dłońmi zajętymi trawą i jakimś płynem. To album chłopaka, który wiedzie swoje gdyńskie łajz lajf, gdzie osiągnięcia mierzy się sposobem świętowania: „Sukcesy są jak wojna, zaraz wlatuje bomba, ziom/ Porażki są jak pożar, trzeba na szybko oblać to”.
I właściwie trudno byłoby się do czegoś przyczepić, bo płyta ma w sobie coś ze świetnego, beztroskiego debiutu, gdyby nie okoliczności, w jakich się ukazała. A te z kolei pracują na niekorzyść Leha. Członkostwo w Alkopoligamii tylko uwydatniło fakt, że mamy do czynienia z MC tyleż przebojowym, wszechstronnym i sprawnie piszącym, co (przynajmniej na razie) zupełnie pozbawionym osobowości. Czy hiphopowa Polska straciłaby coś, gdyby podwórka jednak nie doczekały się odpowiedzi na pytanie, kiedy płyta? Niespecjalnie. Co więcej, nawet Alkopoligamia nie straciłaby na swoim obliczu, gdyby ta płyta ukazała się gdzie indziej. Mes i spółka już wydawali tego typu krążki w ostatnich miesiącach – „Podwórka…” to rzecz bliźniaczo podobna do pierwszych krążków Kuby Knapa i Zetenwupe: od tematyki, przez klimat, po częściowy dobór producentów (Wrotas, Bonny Larmes). Sam Leh brzmi z kolei jak gdyńskie dziecko warszawskiej szkoły rymowania (Mesa, Pezeta, Pyskatego) naspidowane trapem i niesione teksańską melodią. Inspiracje starszymi kolegami mogą się wydawać nieuniknione; gdy jednak słyszymy refreny wzorowane na Kubie Knapie („Boisko”, „Obie dłonie zajęte”), niemalże rówieśniku, coś zaczyna być nie tak.
Gdy więc mierzyć „Podwórka…” wkładem własnym w rozwój, a przynajmniej koloryt sceny, debiut Leha ponosi porażkę, szczególnie w konfrontacji z ostatnimi wydawnictwami Alkopoligamii. Gdy jednak zapomnieć o odtwórczym charakterze krążka, przyjemność momentami wzrasta. Porywający w wielu momentach styl gospodarza to jedno, ale nie można zapomnieć w tym miejscu o warstwie muzycznej, z wyczuciem balansującej między twardymi bębnami i oszczędnymi samplami rodem z lat 90. (tu kłania się Leh jako producent), wyrazistym, dobrze poprowadzonym trapem („Wojciech Mann”) a zawieszonymi między nu beats, future-soulem i cloudem, rozlanymi podkładami Wrotasa i Nerwusa. Producentem, który spina wszystkie te pochodzące z różnych stron inspiracje (ale w równym stopniu ważne dla wykonawców skupionych wokół Alkopoligamii; dlatego choćby można mówić o jakimś stylu tej wytwórni) i sprawnie się wśród nich porusza, jest Lanek, jeden z głównych producentów krążka – krążka, dzięki któremu, mam nadzieję, Leh uśmiercił w swojej głowie kilku muzycznych ojców i następnym razem będzie mógł już stanąć na własnych nogach.