Powyższe dwie wypowiedzi niech patronują niniejszej recenzji „Joanne”. Rok po nich Lady Gaga przekuwa słowa w czyn i nagrywa coś, co w zamierzeniu ma być jej biletem do świata wielkiej, stadionowej muzyki. Do świata Guns N’ Roses, Bruce’a Springsteena, Bon Joviego. Wszystkich tych, którzy w latach 80. zawładnęli wyobraźnią tłumów.
Trzeba przyznać, że w kilku miejscach jest naprawdę blisko. Singlowe „Perfect Illusion” jest nośne, obdarzone chwytliwym refrenem, który – o dziwo – nie jest tak odległy od melodii znanych z pierwszego krążka piosenkarki. To pokazuje, że istnieje jakaś ciągłość między dyskotekowo-elektroniczną Lady Gagą z 2008 roku a analogową, gitarową z 2016. Najwidoczniej wtedy nowojorska artystka nie była jeszcze gotowa, by w pełni zmierzyć się ze swoimi idolami. Gdy wychylała się nieco bardziej, robiła to na boku, po cichu – jak choćby na minialbumie „The Fame Monster” w kapitalnie zaśpiewanej i zaaranżowanej balladzie „Speechless”. Dziś jest śmielsza, a przy tym zachowuje konsekwencję. Nikt jej nie powinien posądzić o koniunkturalizm, granie w modne retro. Gaga w gruncie rzeczy pokonała całkiem długą drogę, zaliczając po drodze jazzowe standardy z Tonym Bennettem.
Takich numerów jak „Perfect Illusion” jest na „Joanne” jeszcze kilka. „Diamond Heart”, „John Wayne”, „Come To Mama” (bardzo „springsteenowy” saksofon). Trzeba jednak zaznaczyć, że na gitarowym, pudlowym popie ten album się nie wyczerpuje. W „Hey Girl” pozostajemy wprawdzie w latach 80., ale ten brawurowy duet z Florence Welch pachnie Quincym Jonesem i może dlatego panie tak bardzo mi się kojarzą z Michaelem Jacksonem oraz Paulem McCartneyem śpiewającymi „Baby Be Mine”. W jeszcze inną stronę idzie szorstkie, bluesowe, ale wciąż bardzo amerykańskie „Sinner’s Prayer”.
„Joanne’ jak na 39 minut prezentuje całkiem niezły rozstrzał. Przywoływałem wyżej kilku ejtisowych bogów rocka i popu – i bynajmniej, nie wycofuję się z tej analogii. Po prostu wypada powyższe porównanie uzupełnić o kilka elementów, które do niego nie pasują. O ile zamykające całość, zaśpiewane z ekspresją godną Adele „Angel Down” jeszcze się broni swoją dramaturgią i podniosłością, o tyle karaibskie „Dancin’ In The Circles” ma się do reszty jak pięść do nosa. Tak jakby Gaga, zachęcając przez cały swój koncert do podnoszenia pięści lub zapalniczek w górę, w pewnym momencie poprosiła o wyjęcie smartphonów.
Tego utworu mogłoby nie być. Płyta wówczas byłaby jeszcze spójniejsza. Póki co i tak jest bardzo dobrze. We wkładce do „Joanne” widzimy Gagę na czarno-białych zdjęciach: zasłuchaną w studiu, skupioną nad maszyną do pisania. Nie mam wątpliwości, że jest w tym trochę marketingowego zagrania, aby przedstawić artystkę możliwie naturalnie, ludzko i staroświecko. Ja jednak to kupuję. W przeciwieństwie do choćby ostentacyjnie zmanierowanej Lany Del Rey (żeby nie było, ta sztuczność też mi się podoba i wydaje mi się, że ją rozumiem) Lady Gaga jest w takiej stylizacji bardzo wiarygodna. Potwierdza to także muzyka. Gaga, zbliżając się do swoich mistrzów, w ich odbiciu odnajduje samą siebie.