Otwierający całość „Hell Or Hallelujah” ze względu na tytuł może niebezpiecznie kojarzyć się z Lordi. Spokojnie, amerykańskim przebierańcom daleko do tych ze Skandynawii, muzycznie też nie trzeba się obawiać eurowizyjnych koszmarów. Gorzej, że wcale nie czyni to z „Hell or Hallelujah” dobrej piosenki. Zespół niby się spieszy, ale niewiele z tego wynika. Gdyby trochę urozmaicić tę piosenkę, byłoby znacznie lepiej. A tak dostajemy czterominutowy numer zbudowany na jednym riffie. Dalej następuje „Wall Of Sound”, czyli powielenie znanego schematu – piosenkę otwierającą śpiewa Paul Stanley, drugą Gene Simmons. Tradycyjnie numer Simmonsa jest mocniejszy i cięższy, ale w przypadku „Wall of Sound” nic za tym nie idzie. Znów jeden riff męczony przez całą – na szczęście ponad minutę krótszą – piosenkę. Na moment fajnie robi się w trzecim „Freak”, jednak po wejściu wokalu kawałek trochę się rozjeżdża i sprawia wrażenie „rozmemłanego”. Pierwszą prawdziwie dobrą piosenką jest „Back To The Stone Age”. Dopiero tutaj Kiss pokazują prawdziwy pazur. Prosty rytm, trochę gitarowego kombinowania w tle i skandowany refren – niby nic wielkiego, ale wszystko zgrabnie wymieszane daje naprawdę fajnego rockera. Chwilę później mamy jeszcze dwa przyzwoite numery Stanleya – „Shout Mercy” i „Long Way Down”, przy czym warto podkreślić, że mówimy tutaj o piosenkach, które dla przykładu na poprzednim krążku „Sonic Boom” nie wyróżniałyby się niczym szczególnym.
Sporym rozczarowaniem „Monster” jest dyspozycja Paula Stanleya. Problemy z głosem dały o sobie znać jakiś czas temu, Paul niemiłosiernie męczył się na koncertach promujących „Sonic Boom”, ale od tamtej pory jego struny głosowe przeszły stosowny zabieg rewitalizacyjny i w sieci bez problemu można znaleźć koncerty sprzed kilku miesięcy potwierdzające ich skuteczność. Na płycie niestety jest gorzej, wokal Paula jest suchy i pozbawiony mocy. Głos to nie jedyny zdrowotny problem Stanleya. Od lat mówi się, że wokalista Kiss coraz gorzej słyszy. W takiej sytuacji powierzanie mu roli jednego z wydaje się co najmniej ekscentrycznym, jeśli nie karkołomnym posunięciem.
Aby jeszcze dotkliwiej odczuć wady „Monster”, można zaaplikować sobie tę płytę zaraz po odświeżonej w tym roku „Destroyer” z 1976 („Destroyer: Ressurected” wydane 21 sierpnia 2012). Oto sędziwy trzydziestosześciolatek boleśnie pierze rozwydrzonego gówniarza, pozostawiając po nim jedynie plamę na chodniku.
Ocena końcowa jest odrobinę zawyżona. Pięciostopniowa skala wymusza pewne kompromisy, a „Monster” nie zasługuje na to, by dać mu zaledwie 2/5. To nie jest fatalna płyta, po prostu jej zawartość brutalnie rozmija się z buńczucznymi deklaracjami.
Maciej Kancerek
To było grane