W związku z tym, że prawdopodobnie nie doczekamy się nigdy koncertu Kiss w Polsce, pozostaje nam odwiedzać sąsiadów przy okazji kolejnych wizyt Amerykanów w Europie oraz słuchanie koncertowych płyt. Ilość polskich flag podczas występów Kiss w Pradze czy Berlinie dowodzi, że grupa ma u nas sporą grupę fanów, która mogłaby zapełnić hale w Łodzi lub Krakowie, jednak z drugiej strony Europa jest na tyle mała, że jeśli komuś faktycznie zależy na zobaczeniu Kiss, na pewno już dawno to zrobił.
Obecne w sklepach od kilku dni wydawnictwo „Kiss Rocks Vegas” jest zapisem występu Kiss w sali The Joint kasyna Hard Rock w Las Vegas. Zarejestrowany w listopadzie 2014 roku koncert pierwotnie miał być wyświetlany jedynie w kinach, ale znając politykę Gene’a Simmonsa i Paula Stanleya, od początku można było przewidzieć, że doczekamy się także wersji na fizycznych nośnikach pozwalającej zarobić parę groszy. Trudno postrzegać to jednak jako zarzut, bowiem „Kiss Rocks Vegas” to pierwsze koncertowe wydawnictwo grupy od dekady, w dodatku dokumentuje trasę z okazji 40-lecia jej istnienia.
Jak na okolicznościową trasę przystało, set koncertu utrwalonego na „Kiss Rocks Vegas” obejmuje utwory z każdego okresu działalności grupy i niemal wszystkie klasyki. Brak „I Was Made For Lovin’ You” trochę dziwi, ale też zespół rzadko grał ten na amerykańskich koncertach okolicznościowej trasy, włączał do go za to na stałe do repertuaru w innych zakątkach świata.
Mimo wszystko nie ma powodów do narzekań – po obowiązkowym okrzyku „The hottest band in the world – Kiss!!!” kwartet odpala „Detroit Rock City” (miejscami nieco bałaganiarski), dalej znajdziemy klasyki z „maskowego okresu”, m.in. „Deuce”, „God of Thunder”, „Love Gun”, „Black Diamond” czy „Rock And Roll All Nite”, ale też obowiązkowe „Lick it Up” czy choćby „Tears Are Falling” z okresu, kiedy artyści nie malowali twarzy i nie przebierali się. W zestawie znalazło się także miejsce dla „Hell of Hallelujah”, czyli reprezentanta ostatniej – nieszczególnie udanej płyty „Monster”, a także tytułowego utworu z „Psycho Circus” – krążka, którym Ace Frehley i Peter Criss żegnali się z fanami. Wersja tego utworu zaprezentowana na „Kiss Rocks Vegas” odbiega nie tylko od tej znanej z płyty, ale też z wcześniejszych koncertów. Zespół zagrał „Psycho Circus” nieco szybciej, za to lżej dodając mu więcej rock’n’rollowego posmaku. To jednak jedyne odstępstwo, w pozostałych utworach Kiss nie serwują niespodzianek. Kwartet zaskakuje za to wyborną dyspozycją zarówno muzyczną jak i wokalną. Wiadomo – nie obyło się bez odpowiedniego „dopakowania” koncertu w studio, ale to akurat od zawsze było domeną koncertowych albumów Kiss. Nie jest tajemnicą, że klasyczne już dziś „Alive!” i „Alive II” były po części nagrywane podczas prób dźwięku, a nie w trakcie występów, a potem dopracowywane w studio. Tutaj jest podobnie, gitary miejscami brzmią podejrzanie sterylnie, a wokal – zwłaszcza w przypadku Stanleya – niebezpiecznie perfekcyjnie. Wokalista poddał się w 2011 roku operacji strun głosowych, jednak ci, którzy słyszeli go od tego czasu na żywo, wiedzą, że jego śpiew jest daleki od ideału.
Pomijając drobne oszustwa czyniące koncertowy album nie do końca koncertowym „Kiss Rocks Vegas” pozytywnie zaskakuje. Wydawnictwo nie ma szans wejść do kissowego kanonu ustanowionego trylogią „Alive!” i „MTV Unplugged”, mimo to Kiss „dorobili się” porządnej – co najmniej tak samo udanej jak symfoniczna „IV” koncertówki, którą można z czystym sumieniem polecić nie tylko zagorzałym fanom.
{facebook}