Kid Ink – „My Own Lane”

Przyjemność plus poczucie winy.

2014.02.19

opublikował:


Kid Ink – „My Own Lane”

Skąd możecie znać tego pana? Był jednym ze świeżaków wypatrzonych w 2012 roku przez magazyn XXL. Znalazł się wówczas w towarzystwie, które do dziś trochę go przerasta, m.in. Danny`ego Browna, Machine Gun Kelly`ego, że o Macklemorze nawet nie wspomnimy. Wydaje się bowiem Kid Ink artystą niezdolnym do rzeczy wielkich, gościem od śpiewanego rapu, kimś na kształt współczesnego Nelly`ego bez tych wszystkich prowincjonalnych odchyłów, za to hasłem „YOLO” które mógłby sobie wytatuować na czole.

 

Jest więc „My Own Lane” wodą na młyn krytykantów posapujących o bieberyzacji czarnej muzyki. Znajdziemy tu stosunkowo tępy hedonizm właściwy samozwańczemu „rockmanowi bez gitary” podawany do wtóru mdlących pojękiwań r`n`b, a diabelnie przebojowe „Hello World” czy „Money and the Power” pasowałyby na pierwszą płytę Wiza Khalify, a jeszcze lepiej ścieżkę dźwiękową afroamerykańskiej wersji „American Pie”. Niestety, kto oczekiwał dalszych batów spadających na plecy 27-letniego Kalifornijczyka, zawiedzie się. Jest bowiem spełnione podstawowe kryterium – pomijając może dłużyzny w drugiej połowie płyty, rzeczy  w stylu rozwleczonego, nudnego „I Don`t Care” czy nieznośnie popowego, rapowanego do brzdąkającej gitarki „No Miracles”, tego krążka dobrze się słucha.

{reklama-hh}

Umiejętnie „umuzycznione” flow to jedno, ale proszę tylko posłuchać drugiego wejścia w „The Movement”, przeciągania, tego jak pozbijane są rymy. Albo przyspieszeń w „Iz U Down” bądź „No Option” czy gorącego duetu z Chrisem Brownem w „Main Chick” . Nie to, że Wale bez trudu nie kradnie Inkowi show w „Bad Ass”, ale jest to jednak ogarnięty, stawiający sobie wymagania artysta, nie zaś antytalent na miarę (też tu niestety obecnego) French Montany czy Big Seana. Miłą niespodzianką okazuje się produkcja. Z rzadka zbliża się ku EDM-owi, i nie schodzi na jego manowce. Nie jest zdominowana przez terkot hi-hatów i ofensywę basu, choć niskie tony są rzecz jasna wyraziste i wszechobecne. Potrafi zaskoczyć. „Star Player” jest przyjemnie drake`owy, wręcz ładny, z kolei „Murda” czy  wspomniane „Bad Ass” to elektronika chaotyczna, za to potężna. Zwłaszcza Pusha T wyłaniający się z gąszczu hałaśliwych wokalnych sampli ze swoimi „woo” i „hah” robi wrażenie. Gdy najlepszy na płycie „More Than a King” przechodzi w klasyczny, mocny bit, to może jeszcze nie ciarki, ale już też nie obcowanie ze kolejnym produktem amerykańskiego przemysłu muzycznego.

Kid Ink nie powie wam jak żyć, nie zapadnie na długo w pamięć, niemniej w kategorii zimowych zabijaczy czasu czy muzy lecącej sobie ot tak, zamiast radiowej sieczki sprawdza się fajnie. Do tych celów nieśmiało polecam.

Polecane