KęKę – „Takie rzeczy”

Siła tkwi w prostocie.

2013.11.03

opublikował:


KęKę – „Takie rzeczy”

O tym, że warto było czekać na debiutancki album KęKę, przekonywała nas już zwrotka do kompilacji „Młode Wilki”, przygotowanej przez serwis Popkiller. Wróć. Tamten 8-wersowy fragment właściwie tylko potwierdzał, że radomski raper jest w formie i zasługuje na szerszy rozgłos. Każdy, kto choć trochę interesuje się rodzimym podziemiem, trafił z pewnością na jego luźne nagrania, wrzucane od czasu do czasu do sieci. To właśnie dzięki nim radomianinem zainteresował się Sokół – i tak pokrótce prezentuje się historia powstania „Takich rzeczy”. Przyznam, że sam nie byłem do końca przekonany, czy KęKę zdoła udźwignąć ciężar całej płyty. Tym bardziej, że postanowił ją zarapować sam, od początku do końca. Całe szczęście obawy się nie sprawdziły.

Już na „Prosto z frontu”, wspomnianej kooperacji dla Popkillera, radomski raper wyróżniał się spośród armii bezbarwnych, kopiujących się nawzajem MCs. „Wyróżniał się” to może zresztą złe sformułowanie – jest po prostu do bólu normalny, prosty i bezpośredni. I taką też nagrał płytę. Bez żadnych szumnych konceptów, pionierskich brzmień czy staroszkolnych pretensji. „Takie rzeczy” to płyta bez PR-owskiego zaplecza. A jednak jest w niej coś imponującego. KęKę, choć w istocie pisze tylko teksty do bitu, jest daleki od poprawności czy typowości. Trudno jest znaleźć debiutanta, który z taką ekspansją wszczepiałby u słuchaczy własny język (wszystkie te „hurrwa”, „brakaka” i inne sikorki); trudno też o rapera, który z taką premedytacją i odwagą łamałby przyzwyczajenia, rezygnując w wielu momentach z rymów (kłania się otwierający album „Nigdy dość”) lub zastępując je zbitkami w rodzaju: „nocny powrót / depnij kierowco” (to jednak brzmi!). Niektórzy dostrzegą w tym pewnie braki w technice, ale o tego typu ułomności trudno radomianina posądzać, skoro wiele razy konstruuje on wersy w oparciu o podwójne rymy. Tych zresztą mógłby sobie oszczędzić. Czasami brzmią, jakby były sklejane na siłę, przez co gospodarz popada w dukanie w stylu starego VNM-a. Mimo to, gdy porówna się niektóre starsze nagrania (chodzi mi tutaj szczególnie o „Iskrę”) z tymi nowszymi, zaprezentowanymi dopiero na płycie – wówczas widać progres. Rap nabiera płynności i rozmachu, Kę jest w stanie udźwignąć nawet takie newschoolowe podkłady jak ten w „Z boku”.

{reklama-hh}

Co może się jednak najbardziej podobać na „Takich rzeczach”, to fakt, że gospodarz nie stara się za wszelką cenę gonić za trendami. Podczas gdy wielu obecnych raperów oceniamy przez pryzmat ich modnych idoli zza Oceanu, dla radomianina takim wzorem jest 2Pac – wybór tylko na pierwszy rzut oka oczywisty i banalny. I inspiracje amerykańską legendą słychać, ale nie narzucają się one na tyle, by przysłaniały własny styl Kędziora. Jednak luz w nawijce, podśpiewywanie i przeciąganie końcówek wersów, umiejętne balansowanie między lekkimi tematami i tymi poważniejszymi – wydaje mi się, że te elementy są w jakiś sposób efektem wychowania na takim, a nie innym hip-hopie. Wizerunek „dobrego chłopaka z szalonego miasta” (porównajcie „Nie wiedziałaś” i „Sama powiedz”) uzupełnia rys patriotyczny, bardzo ważny w dorobku radomianina. Trudno sobie wyobrazić „Takie rzeczy” bez „Iskry” (kawałek na tyle wspaniały, że można wybaczyć starość) czy „Jednego kraju” (klasyk); ale „Krucjaty” mogłoby już nie być i nic by się nie stało – ciekawy pomysł trafił tu na przaśny, sarmacki (w negatywnym sensie tego słowa) grunt i aż boję się pomyśleć, jak wyglądałby teledysk.

Na gruncie polskim KęKę to z kolei kontynuator pięknej tradycji płyt w rodzaju „Mas ludu” czy „Gdzie jest Eis?”: zakorzeniony w osiedlowym sznycie, błyskotliwy, swojski, a przy tym otwarty na różnorodne brzmienia – mamy tu trochę esencjonalnych bitów od Zioła i Luckyloopa, trochę bangerów od Czarnego („Zostaję” zasługuje na sławę pokroju „Salutuj” Weny) i 2stego, trochę wolniejszych brzmień (i tych dopracowanych jak „Sama powiedz”, i tych ledwie naszkicowanych jak „Dużo nie trzeba” – te sample zasługiwały na dużo więcej), wreszcie, niestety, trochę odrzucającego plastiku („Trasa”). W większości brzmi to dobrze, ale mam wrażenie że taki rap zasługuje na muzykę dopracowaną od początku do końca – tymczasem tu a to trafi się jakiś tani chwyt, a to gdzieś zabraknie basu, a to fajny motyw klawiszowy nie znajduje należytego rozwinięcia („Ja się pytam” mogło być drugim „Nie z tą, to z tamtą”).

„Moje wyznanie wiary, moja modlitwa do nieba / Jak mam być szczery, to nagram, jak nieszczerym, to jebać / Nie potrafię już kłamać, osiedla lubią, co słyszą / Prawda za prawdę, nie kłamstwa – tak właśnie rozumiem hip-hop” – definiuje KęKę w „Nigdy dość”. Te słowa to klucz do całej płyty. Z pozoru normalny, zwyczajny album o kilku kwestiach, które raperzy już nie raz i nie dwa brali na warsztat, z chwilą premiery wdziera się do czołówki tego roku. Widać nie trzeba wiele, by nagrać coś wartościowego. Jedni powiedzą, że to kwestia średniego poziomu albumów w tym roku. Cóż, mam wrażenie, że ten facet – zarazem oryginalny i zwykły, lokalny i ogólnopolski – poradziłby sobie nawet z mocniejszymi rywalami. Zresztą, o czym tu mówimy – nazwy klasycznych albumów Eisa i HST padły tu nieprzypadkowo.

Polecane

Share This