Co jak co, ale tej desperacji nie słychać na krążku. Słuchając „Purpose”, ani razu nie miałem poczucia, aby gospodarz stawiał wszystko na jedną kartę. Nawet wersy z „Where Are U Now?”, choć na papierze mogą się wydawać mocne, zostały złagodzone przez przyjemny, łagodny podkład Skrilleksa i Diplo. Może jednak właśnie na tym polega wartość tego albumu? Że Bieber nie uciekł się do żadnego dramatycznego, groteskowego gestu, który mógłby go skompromitować, ale stworzył krążek całkiem subtelny i kameralny. Taki, który pozwolił mu wykroić kilka umiarkowanie chwytliwych melodii, a przy okazji choć trochę przekonać do siebie sceptycznie nastawionych dziennikarzy i słuchaczy.
Wspomniane „Where…” jest zresztą dobrym punktem wyjścia do tego, co w „Purpose” najciekawsze. Ten pląsający, pulsujący podkład opiera się na czymś, co Skrillex nazwał efektem „delfina”: wokalami przyspieszonymi do tego stopnia, że jedyne, co z nich pozostaje, to zapętlony pisk. Trzeba przyznać, że ten motyw kilkukrotnie chwyta, szczególnie w pierwszych nagraniach płyty („Mark My Words”, „What Do You Mean?”, „Sorry”) oraz właśnie w singlowym „Where…”. Jest w tym jakaś lekkość, zwiewność i nie narzucająca się, dyskretna przebojowość.
Kolejny plus tego efektu jest taki, że dzięki niemu udało się zawiązać Bieberowi dość niespodziewane przymierze z muzyką lat 90. Kto by pomyślał, że tego wokalistę usłyszymy na tropikalnych syntezatorach. Oczywiście, nie jest to spotkanie zupełnie zaskakujące. W końcu w ostatnich kilkunastu miesiącach tropikalny house święci triumfy za sprawą takich wykonawców jak choćby Kygo. Tyle że muzyka na „Purpose” się na tym skojarzeniu nie wyczerpuje. Tutaj tropikalne melodie są podrasowane futurystycznym brzmieniem – ale znów, niedzisiejszym, a raczej takim, jakie znajdziemy u producentów ostatniej dekady XX wieku, tych wypatrujących nowego milenium. Najntisowy ambient? To może przesada, ale takie skojarzenie jednak trochę chodzi mi po głowie.
Oczywiście, są tu też rzeczy stricte nowoczesne. Bit do „No Sense” mógłby przygarnąć jakiś młody, nowoczesny raper, który lubuje się i w przestrzennych cloudach, i cykających trapach – i przygarnia, bo gościnnie słyszymy tu zwrotkę Travisa Scotta. Są też takie numery, o jakie podejrzewalibyśmy Biebera. A więc przeciętne, pozbawione iskry ballady, po raz tysięczny powielające znane schematy fortepianowe („Life Is Worth Living”) albo brzmiące jak szkice („Love Yourself”). One to właśnie – wraz z wciąż nastoletnio brzmiącym, jakby jeszcze pozostającym na etapie mutacji głosem – sprawiają, że nazwisko Justina Biebera wciąż może wywoływać negatywne skojarzenia. Choć jakiś ważny krok w stronę przezwyciężenia dotychczasowego wizerunku został już poczyniony.