Muzyka Jona Hopkinsa wpłynęła nie tylko na kilka tysięcy widzów zgromadzonych w namiocie koncertowym w centrum Katowic. Jeśli urzeknie cię jego twórczość, możesz postawić się w jednym rzędzie z Brianem Eno. Jeśli chcesz, uważaj to za wyróżnienie. Na czym polega talent tego młodego producenta? Moją uwagę zwraca głównie zręcznym splataniem w jedną całość odległych od siebie muzycznych doznań. Motyw opierający się na sekwencji akordów żywcem wziętych z „Ave Maria” potrafi przeciąć piłą mechaniczną breakcore-owych wstawek. Świetną melodię, potraktowaną delayem jak z U2 podaje nam w oprawie taneczności Chemical Brothers, w następnym utworze urządzając nam rave-party. Jednocześnie zjednuje sobie więc fanów dwóch wyżej wymienionych grup, trafiając też w gusta miłośników trudniejszych w odbiorze Autechre czy Aphexa Twina.
Sporo dzieje się też na uboczach tej krainy łagodności, poprzecinanej karkołomnymi rytmicznymi łamańcami. Bo niezbyt często elektroniczna płyta zaczyna się dźwiękiem smyków. I nie żadnym Paganinim na zmodulowanych elektrykach, do tego przeoranych wulgarnie wybijającym się na pierwszy plan podbiciem basowym – tutaj mamy do czynienia z soundtrackiem do wyjątkowo spokojnego, sielankowego snu. Zresztą dalej również gęsto bywa od akustycznych brzmień, zazwyczaj jednak już odpowiednio przetworzonych. W ten sposób Hopkins zbliża się wręcz do… post rocka, a „A Drifting Up” mogłoby być uznane za wyjątkowo subtelny remix Sigur Rós.
Tak różne od siebie składniki Hopkins potrafi zatem porządnie zmieszać i dać nam wyjątkowo spójny materiał, grając również specyficznym klimatem z uczuciami słuchacza. Ten może urządzić sobie przy okazji słuchania tego krążka wycieczkę przez wiele stanów emocjonalnych. Przeprowadzając nas przez nie Hopkins najczęściej stosuje terapię szokową, wpuszczając nas z chilloutu w lodowaty prysznic dźwiękowej agresji. Oczywiście, to dosyć banalne rozwiązanie. Ja jednak bez wstydu przyznaję – mnie chwyta. Przynajmniej w przypadku Jona Hopkinsa.
Marcel Wandas / uwolnijmuzyke.pl