John Newman – „Revolve”

Płyta jednego pomysłu.

2015.11.04

opublikował:


John Newman – „Revolve”

Jakiś czas temu do Internetu trafiła sporządzona przez Johna Newmana playlista z soulowymi utworami. Lista nagrań była naprawdę porywająca: Dusty Springfield sąsiadowała z Frankiem Wilsonem, The Isley Brothers z Basement Jaxx. Rzecz imponująca, warta odszukania. Tamto zestawienie powstało – jak sądzę – w związku ze zbliżającą się wówczas premierą nowego albumu Newmana. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że to, co miało być przystawką, okazało się nieporównywalnie smaczniejsze od dania głównego.

Uwaga wstępna, dla wielu być może oczywista, ale nie chcę, by ktokolwiek nazbyt sugerował się powyższym akapitem: nowa płyta Newmana nie ma nic wspólnego z soulem: ani czarnym, ani blue eyed, ani northern, ani żadnym. Jeśli gdzieś szukać korzeni tej muzyki, to plasuje się ona na przecięciu disco-funku lat 70., muzyki klubowej (lekkiego house’u) lat 90. i współczesnego EDM’u. Nowatorskie? W żadnym wypadku. Wszystko, co jest na tej płycie retro lub vintage, pozostaje w orbicie współczesnego popu od kilku dobrych lat.

Z inspiracji, które stoją za „Revolve”, płynie kolejny wniosek: to album zagrany na naprawdę jedno kopyto. I proszę mi wierzyć, nie ma w tym cienia przesady. Polubiliście singlowe „Tiring Game” z Charliem Wilsonem? Cóż, polubicie w takim razie całą płytę. Wszystko sprowadza się tu do tego samego klimatu: stadionowego tonu, krótkich gitarowych riffów w zwrotkach, eksplodujących dęciaków w refrenie. Rzadko się zdarza, aby potencjał płyty wyczerpał się na jednym nagraniu. A jednak, „Revolve” jest przykładem tego, że jest to możliwe. Co więcej, jest możliwe także to, aby w miarę charakterystyczny, zapadający w pamięć wokal – a Newman takim bez wątpienia dysponuje – tracił na wartości ze względu na sztampowe kompozycje. Nawet ten głos ledwie je ciągnie – chociaż ciągnie, i potrafi wykrzesać odrobinę przyjemności z ich słuchania.

Oczywiście, podejmowane są pewne wysiłki, aby urozmaicić tę przewidywalną strukturę nagrań. Ot, na przykład „Something Special” gitara jakoś bardziej fuzzuje, a w „Lights Down” pojawiają się plastikowe smyczki. Na papierze to już coś, ale uwierzcie, w praktyce niespecjalnie to działa. Cały materiał, nie tak znowu długi (niecałe 38 minut), i tak zlewa się w jedno. Gdzieś na horyzoncie mignie jakiś bardziej wyrazisty fragment: a to gościnny występ Wilsona, a to gospelowe niemalże chórki w „We All Get Lonely”. Ten ostatni numer jest zresztą najlepszym na płycie. Utrzymany w napięciu odpowiednim dla kompozycji kończącej płytę, stosunkowo długi (niespełna pięć minut), przykuwa uwagę tym, że w przeciwieństwie do reszty nagrań, tu potencjał balladowy jest najsilniejszy. Jak na ogół współczesny pop usłany jest nudnymi, sztywnymi balladami, tak tu duch najntisowej pościelówy pracuje całkiem nieźle.

Czy to jednak wystarczy, by o „Revolve” powiedzieć coś więcej niż „poprawna”? Raczej nie. Trzy z dużym minusem.

Polecane