Janelle Monáe, znana z tego, że szczególnie lubi opatrywać swoje albumy różnego rodzaju konceptami, postanowiła jeszcze bardziej pogmatwać historię, w którą uwikłany jest jej cykl wydawnictw. I tak „The Electric Lady”, chociaż jest drugim długogrającym krążkiem w dyskografii tej amerykańskiej wokalistki, na poziomie fabuły cofa nas do wątków jeszcze sprzed debiutanckiej EP-ki „The Chase” (2007), gdy główna bohaterka dopiero ma wzniecić światową rewolucję androidów.
Tego typu zabieg jest o tyle sprytny i przemyślany, że Monáe za jego pomocą unika od razu kilku potencjalnych zarzutów. Przede wszystkim nikt jej nie oskarży o niekonsekwencję w prowadzeniu narracji. Poza tym upada podejrzenie o uproszczenie brzmienia. „The Electric Lady” okazuje się być świadomym krokiem w tył, częściowym przynajmniej odejściem od eklektyzmu, którym wokalistka mogła imponować na poprzednim „The ArchAndroid” (2010). Nie znaczy to jednak, że podkłady na nowej płycie są prostackie czy do bólu surowe. Monáe wciąż zatopiona jest w tradycji muzyki i twórczo (tzn. na różny sposób) z niej czerpie. Nie brakuje porywających odczytań klimatów sprzed lat. „We Were Rock & Roll” to – szczególnie w refrenie – nawiązanie do nośnych hymnów rocka lat 80.; patos znany z tamtych nagrań wokalistka zderza z frywolnym, funkującym bitem. Gdy wchodzi „Ghetto Woman”, Monáe już nie uśmiecha się ironicznie do słuchacza, raczej stara się być jak najbliżej wzoru. Ten zaś można wskazać bardzo dokładnie – to klasyczny album Steviego Wondera „Songs In The Key Of Life” (1976), a dokładnie do utworu „Black Man”. Mamy wreszcie kawałek tytułowy, w którym niech nie zwiodą was gitarowe partie na początku – im dalej, tym bardziej piosenka ta staje się odą do r&b lat 90., gdy wokalistki produkowały się na niemniej twardych podkładach, niż sami MC`s.
Listę gatunków, w których zanurza się Monáe, można by jeszcze ciągnąć: „Look Into My Eyes” niesie jakieś inspiracje latynoskim jazzem, „What An Experience” w pewnym momencie obiera kierunek na Jamajkę, „Give ‘Em What They Love” to już – a jakże – terytoria Prince’a, zaś „Primetime” jest na tyle blisko współczesnych trendów, że poza Miguelem mogliby się w nim odnaleźć inni bohaterowie alternatywnego rhythm & bluesa, od The Weeknda po Franka Oceana. Wyliczam wszystkie te wątki, by pokazać, że wbrew niepokojącym na pierwszy rzut oka doniesieniom o „kroku wstecz” (a raczej dwóch fabularnych krokach), z horyzontami Monáe wcale nie jest tak źle. Może po prostu „The Electric Lady” brzmi tak tradycyjnie tylko dlatego, że jest, hm, bardziej afrocentryczny w stosunku do „The ArchAndroid”.
Mimo pewnych zmian w stosunku do poprzednika, materiał po raz kolejny dopracowany jest niemalże do perfekcji. Być może najlepiej widać to na poziomie wokalnym. Szacunek mogą budzić już przemyślani goście (wśród nich m.in. Prince, Erykah Badu i Solange). Sama Monáe z kolei każdą stylistykę, w której się obraca, traktuje jak własną. Bez względu na to, czy pełna społecznego zaangażowania rapuje (szczególnie świetnie wypadła w „Q.U.E.E.N.”), wchodzi w bit niczym Yvette Michele lub dziewczyny z TLC („The Electric Lady”), czy przeszywa szczerym do bólu wokalem (fantastyczny początek „Victory”) – powracający na płycie wątek kobiecości (w wersji emancypacyjnej) nie męczy, bo wokalistka podchodzi do niego od różnych stron, umiejętnie balansując na granicy osobistych i powszechnie znanych historii („Sally Ride”, „Dorothy Dandridge Eyes”).
Jeśli można coś zarzucić „The Electric Lady”, to może trochę nietrafioną kompozycję tracklisty – pierwsza połowa płyty to hit za hitem, później tempo jakby siada, pojawia się więcej ballad, z których nie wszystkie zostają na równi w głowie. Choć całość sprawia wrażenie bardziej otwartej na stacje radiowe, aniżeli „The ArchAndroid” – nie ma potrzeby czynienia z tego zarzutu, bo dopóki poziom artystyczny muzyki jest wysoki, przebojowość jest atutem, a nie ciężarem.