Imany wpisuje się w nurt, który w Polsce cieszy się szczególnie dużą popularnością. Ambiny, akustyczny pop? Folkujący soul? Delikatne world music? Jej muzyka jest gdzieś pomiędzy i słuchacze nad Wisłą to doceniają – tak samo, jak docenili np. Katie Meluę czy Liannę La Havas. Drugi anglojęzyczny album tej związanej z Francją wokalistki, choć poprzedzony przełomowymi doświadczeniami jak np. macierzyństwo, nie przynosi pod względem stylistycznej wielkiej rewolucji.
Podstawowym punktem odniesienia pozostaje nadal Tracy Chapman. Kto wie, czy w stosunku do debiutanckiego „The Shape Of The Broken Heart” inspiracja ta nie jest jeszcze wyraźniejsza. Wrażenie, że słuchamy nie Imany, a amerykańską wokalistkę, powraca wielokrotnie, tak w ogóle, jak i w szczególe. W ogóle, bo mamy tu do czynienia z równie melancholijnym, stosunkowo niskim, nieco nosowym wokalem. W szczególe, bo Imany w podobny sposób rozwiązała niektóre refreny („Silver Lining”) lub wersy („knock, knock, knock” z „There Were Tears” – do złudzenia przypominające „Bang Bang Bang” Chapman właśnie).
Rzecz jasna nagrania Imany spodobają się nie tylko fanom Chapman. Ten wokal, choć już niekoniecznie towarzyszące mu tło muzyczne, powinien trafić także do wielbicieli Niny Simone. Z kolei słuchacze takiej Indii Arie kupią tę muzykę już w całości. Rzucam tymi nazwiskami nie bez powodu. Trochę brakuje u Imany wyrazistości. Tak jakby wokalistka nie do końca potrafiła zrobić użytek z bogatego backgroundu, który za nią stoi. A przecież afrykańskie pochodzenie (rodzina z Komorów), wychowanie we Francji, kariera modelki w Nowym Jorku, wreszcie macierzyństwo – to szerokie tło, na które często się zwraca uwagę, pisząc o Imany, a które jest nie dość zasygnalizowane w muzyce.
„Wrong Kind Of War” słucha się jednak przyjemnie. Folk-popowe aranżacje – tu trochę gitary, tam trochę smyków (świetnie wypadają w „The Wrong Kind Of War”), do tego dobrze brzmiące bębny, gdzie indziej chórki – spełniają swoją rolę i nic dziwnego, że Imany ma tylu fanów w Polsce. Gdy jednak słucham przejmującego tytułowego numeru albo dwóch wersji „Don’t Be So Shy” – jednej organicznej, drugiej klubowej – zastanawiam się, czy występy w telewizjach śniadaniowych są szczytem możliwości tej artystki. A może tak właśnie ma być? Może – na co już zwracałem uwagę w przypadku recenzji Lianne La Havas – tacy wykonawcy w mainstreamie są potrzebni?