Konsekwentny, ale i ciekawy. Po pierwsze, idzie tu o pojedyncze, błyskotliwe linijki, które możesz wrzucić sobie na facebookową tablicę, wytatuować na ręce lub po prostu powtarzać ziomkom na osiedlu: „To nie czas wielkich idei, to czas drobnych ciułaczy”, „Każdy z nas mógł być diamentem z ulicy teraz / Lecz nie każdy trafił w ręce jubilera”, a to tylko przykłady pierwsze z brzegu. Albo o tak plastyczne, zwięzłe i precyzyjne wersy jak: „Niebieskie ptaki lecą ponad złote tarasy”. Po drugie, bardzo interesujące są pomysły na całe numery lub wręcz cykle. Sokół może bezpośrednio pytać o stan naszej cywilizacji w swoich kawałkach, bo jest Sokołem. Tymczasem wielu raperów idzie jego śladami, myśląc, że kilka nudnych ogólników o rzeczywistości uczyni z nich twórców zaangażowanych – tyle że jest to droga po najmniejszej linii oporu. Hukos kombinuje i to słychać. Dlatego „Niech kamienie przemówią” słucha się z ciarkami, mimo że ostateczna wymowa utworu nie różni się zbytnio od „Kilku pytań” z „Czystej brudnej prawdy”. Dlatego „Miastokolormania” (świetny refren!) nie jest n-tym raportem z ulic, ale barwnym (w dosłownym tego słowa znaczeniu) portretem miasta. Dlatego „Jasnej strony Marsa?” i „Ciemnej strony Wenus”, przedzielonych „Gdziekolwiek byś szedł”, nie podciągamy do skompromitowanych w większości kategorii love-songów i kawałków o kolegach/wrogach. Szkoda tylko, że zabrakło odwagi na większe eksperymenty, bo o ile wyżej wymienione utwory odświeżają trochę skostniałe konwencje, są też i na „Knajpie” takie nagrania, które powtarzają, i tak już dość oklepane, rozwiązania. Stąd pierwszych dwóch tracków („Rewolucja nadeszła” i „To idzie w miasto”) równie dobrze mogłoby nie być, niepotrzebny jest też „Z nami nie byli”. „Nasz 95” to z kolei fajny, ale w gruncie rzeczy zupełnie przeciętny throwback.
Należy wreszcie pochwalić Hukosa za dobór bitów. Słychać, że kryterium nie była popularność producenta, bo choć pojawiają się znane ksywki – Donatan, Qciek, Donde, DJ Creon czy Złote Twarze – najlepsze podkłady dostarczyli albo ci mniej znani (Soddy, Szatt, Sebakk), albo ci odsunięci nieco na bok sceny (Kixnare, który po raz kolejny dowiódł, że jest absolutnym numerem 1 w Polsce, jeśli chodzi o tworzenie w duchu Nowego Jorku lat 90.). Nie wydaje się też, by kryterium były bity w określonym stylu. Przekrój jest szeroki – od stylowych, mainstreamowych propozycji Donatana i Chmuroka, przez klasyczne brzmienie Creona i Kixa, aż po niepokojącego Me?Howa (czemu tylko outro?!). Wszystko to brzmi w większości dobrze, może jedynie poza przaśnym „Z nami nie byli” L Pro, gdzie zestawienie pianina z gitarą miało nawiązywać chyba do Dr. Dre, a w ostateczności brzmi trochę jak z eJaya.
Pod względem tekstowym płyta jest w większości doskonała. Problemem pozostaje jednak warsztat Hukosa. Głos – silny, budzący respekt – to nie wszystko. Niestety, słychać braki w technice, flow napotyka bardzo często bariery w postaci braku oddechu (charakterystyczne przerwy w końcówkach wersów), do tego przyspieszenia, które, jakkolwiek popularne w hip-hopie by nie były, wymagają umiejętności. Paradoksalnie jednak, mając świadomość, że Hukos jest raperem dalekim od ideału – chce się go słuchać. Dlatego tak bardzo irytuje nierówny poziom gości – o ile Mes i Te-Tris dali wspaniałe zwrotki, o tyle Kisiel, Jopel, Chada czy Fabuła są zupełnie zbędni. Zapełniają tylko miejsce, które autor „Knajpy” na pewno lepiej by zagospodarował.