Co do pierwszej kwestii, to nie jest kryterium oceny muzyki, zwłaszcza w branży wiraszków z bananowych domów, półgłówków pozujących na erudytów i mentorów, którzy niczego nie przeżyli. Powodzenia dla tropicieli skaz na tych „kryształowych” i hipokryzji na scenie – umrzecie młodo. W końcu jak to rymował Szybki Szmal: „koksiarz zamiast o dropsach pierdoli o wartościach / słuchając tych bzdur kurwicy dostać można”. Co do drugiego zagadnienia, to sprawa jest skomplikowana. Fakt, Kapelmajster nie ma w tekstach dawnej iskry, a w nawijce spodziewanej lekkości. Podrdzewiał mu flow, który niczym mięsień, wymaga przecież regularnego ćwiczenia. Nie brakuje na „Śnie koszmarnym” numerów zniechęcających – wszystko co chce być miękkie, cieplej brzmiące, bardziej smooth, wypada po prostu nudno. Ostrzeżeniem niech będzie „Brak nauki z lekcji”. Albo „Dzień pierwszy”, z tymi sylabizowanymi na końcach wersach rymami. Czy-sty rap. Bru-dnych łap. Brrr…
{reklama-hh}
Ale i tak styl jest charakterystyczny, doprawiony lokalną, śląską gwarą i ogólnopolską patologią. Kaczy to nadal wielkolud z wrażliwością większą niż chciałby się przyznać. Bezczelny jak diabli, z jakąś niewytłumaczalną gracją wciskający anglojęzyczne terminy w wersy. Kontuzjowany przez życie, niemniej pragnący walczyć. Posłuchajcie, jak wypełnia całym sobą wolno, acz bardzo ciężko stąpający podkład Chmuroka w „Moim kumple diable”, jak tam przeciąga. Albo jak przyspiesza w „Brat co za bit”, mogąc poigrać z warsztatem w przeładowanym numerze łączącym brudne amerykańskie południe, trochę Anglii, trochę dyskoteki ze starego kontynentu. Sztosów mamy więcej niż rzeczy nijakich. Ot, „Zemsta jest słodka” na dobrym Blackkeysowym bicie, gdzie sam zainteresowany nawija „teraz piszą pamiętniki przez Facebook / gangsterzy z czekolady co wypalą dziennie sześć tub” po czym dodaje jeszcze „nie jak ten szczur, co pierwszy spierdala ze statku / zawsze Górny Śląsk robił ci rozpierdol na tracku / back in the days tak bardzo lubię hasło / „Sen koszmarny” – a miałem gasić światło / dobry patent chłopie zdarza się nierzadko / po prostu ze mnie jest przechuj – przekaż chłopakom”. Pozamiatane. Albo żulerski, gryzący ukruszonym zębem, ziejący najtańszą, przetrawioną gorzałą „Gnój” na nafutrowanym niepokojem bangerze Pereła. Czy wreszcie „Hardcore4Life” z udziałem Chorego Szpitala, niby zduszony, nie do końca dobrze zrealizowany, ale i tak upajający swoją agresją, kończony brawurowo linijkami „wchodzę na bit, mikrofonu check, check / piękne czasy, kiedy grali w polsce Flapjack (…)/ każdy z nas to taki mały kurwa z cicha pęk / robimy swoje #Motorhead”.
{sklep-cgm}
Tak, ten album ma zadatki na coś naprawdę dobrego. O sile pojedynczych kawałków już było, jest do tego jeszcze dobrze skomponowany, kolejne utwory pasują do siebie brzmieniem, nastrojem, tekstem – szkoda tylko, że część z nich wydaje się niedokończona, brak jeszcze jednej zwrotki czy featuringu. Dominujący produkcję Fleczer rehabilituje się trochę po nieprzyjemnym dla ucha „Listopadzie” Wdowy skacząc od dubstepu po gitarowy hardcore, choć nadal nadmiar pomysłów nie jest w stanie zamaskować niedomiaru rasowego brzmienia. „Obiecam dziś” to przykład stapiania kilku niezłych koncepcji w jedną mdlącą całość z fatalnym, naprawdę fatalnym refrenem. „Jestem sam” to bardziej jesienna ramówka „Radia Złote Przeboje” niż hip-hop. A „Przegląd”? Po cholerę do utworu idącego swym knajpianym rytmem (trochę jak „Drin za drinem”), zbrojnego w wersy o sraniu, pierdzeniu i bebechach, dogrywać flet i koto (nie, nie „kioto”, Kioto też jest w Japonii, ale to miasto)?
Jest zatem przyzwoicie, acz mogło być lepiej. A w obecnej sytuacji Hastu nie potrzebuje w dyskografii porządnego krążka – taki sprawdziłby się jako stabilizator wyrobionej wcześniej, wysokiej pozycji. Potrzebuje strzału w sam środek tarczy. Opisywana płyta nim nie jest.