Czynnikiem konserwującym, poza samymi deklaracjami Mielzky’ego, są też bity The Returners (plus Bodziersa do „Żaden rap”). Jeśli ktoś w Polsce chce robić boom-bap na poziomie, dobrze wie, że po podkłady trzeba się zgłosić do tego duetu. Little i Chwiał są jednak na „1.5” cholernie nierówni – przebojowe, bujające bity jak „Niech idzie” czy „Twardy sport” przeplatają się z odtwórczymi („Czasem widzę” to słabsza wersja „Kroków” Dioxa i Pelsona) i takimi, które kaleczą uszy („Moje życie” brzmi, jakby The Returners chcieli naśladować La Coka Nostrę, ale ostatecznie wyszły im z tego bębny z puszek, przypominające nieszczęsną sekcję perkusyjną „St. Anger” Metalliki).
{reklama-hh}
Jeśli więc nie brzmienie jest tu zwiastunem jakichś zmian na muzycznej drodze Mielzky’ego, to co? Trudno jest udzielić jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, bo „1.5”, choć bardzo przypomina „Silnego jak nigdy…”, to słychać też, że nie jest zbiorem odrzutów z poprzedniej sesji. Mimo że od premiery poprzedniego wydawnictwa minął zaledwie rok, gospodarz zaliczył całkiem niezły progres. Już na debiucie zaprezentował nam styl pewny, wyrobiony, tyle że może trochę jednostajny. Na „1.5” fajerwerków technicznych oczywiście nie ma, ale słychać też, że Gruby próbuje kombinować ze swoją nawijką i że wychodzi mu to na ogół dobrze. Oczywiście próby urozmaicenia własnego rapu obarczone są ryzykiem skopiowania czyjegoś stylu – tak wygląda trochę sytuacja z „Chmurami nad miastem”, które zrymowane są identycznym niemal flow jak „Kryzys” Dioxa. Całe szczęście to jedyny taki przypadek, gdzie źródło inspiracji jest aż nadto oczywiste. Pozytywnym przykładem może być „Twardy sport”, w którym Mielzky nabiera dynamiki (co swoją drogą fajnie koresponduje z treścią kawałka) i próbuje rapować na jednym oddechu więcej niż pojedynczy wers.
Flow Mielzky’ego nie jest więc toporne; ma w sobie dużo poprawności i rzemiosła, ale też szczyptę finezji. To wystarcza, by docenić największy atut tego rapera, jakim są teksty. Gruby – o czym mogliśmy się przekonać już na „Silnym jak nigdy…” – należy do tego typu raperów, których najwybitniejszym przedstawicielem był niegdyś Zkibwoy z Brudnych Serc. Autor „1.5” jest więc blisko ulicy, dokumentuje wzloty i upadki swoich rówieśników, ale ma na szczęście wystarczająco dużo oleju w głowie, by w swoim opisie rzeczywistości wyjść poza kilka utartych banałów i frazesów. Z jednej strony mamy tu dużo osobistych wynurzeń („Czasem widzę”, „Nie słyszysz”), które dowodzą, że często w parze ze szczerością idzie ból i zmęczenie. Z drugiej zaś – dużo konkretu, prób uchwycenia pewnych sytuacji, które są zarazem wyjątkowe, plastyczne, ale też reprezentatywne dla jakichś schematów („Twardy sport”, „Mistrz zakonu”). To elementy, których w zalewie oczywistych wersów o wszystkim i niczym trudno nie docenić. Przede wszystkim za nie właśnie Mielzky’emu należy się trójka.