Fashawna. Niby gangster bliższy mentalnie zachodniemu wybrzeżu, ale z Jadakissem czy Juicy J`em u boku też wypadnie dobrze. Z drugiej zaś strony Madlib, ujarany szaman
bitu, człowiek wielu gatunków i wielu skręcających w nieprzewidywalną stronę kooperacji. Obaj panowie współpracowali już przy mniejszych formach, rezultaty były
obiecujące, toteż longplay rokował nieźle. Jak wyszło?
W przypadku bitów – jak to u Madliba – nie zawsze wiadomo czy to jeszcze trans, czy już śmiertelna monotonia, czy obcujemy z wyczuciem geniusza, czy z olewactwem
lenia. Gdzieś pośród surowizny, między ascetycznym, psychodelicznym hardcorem pociotków RZA, brudnym funkiem w duchu Public Enemy i klimatem niezobowiązującej jazzowej
próby, przydarzyło się też trochę zaskakująco wypieczonych kompozycji. „Shitsville” to hit zawierający ciężki bas i smyczki rodem z czasów, gdy samplowanie muzyki
klasycznej wychodziło najlepiej. Raper dorzuca do tego trochę retrospekcji i socjlogii na dokładkę. Pycha. Niepokojący klimat „Uno” urzeka, synth jest szklisty, bębny
idealnie dopasowane, dalszy plan pokazuje, że mamy do czynienia z czymś dokończonym, nie szkicem. „Broken” sunie wolno, majestatycznie, intrygując ksylofonem, ciekawie
wpuszczonym wokalem i zostawiając dość miejsca świetnie dysponowanemu combo Gibbs-Scarface.
{sklep-cgm}
Freddie zgarnia słuchacza na wejściu. Ma w sobie coś tupacowego, co momentalnie zapewnia mu autorytet, ale też nawija za mało interesująco, żeby pociągnąć longplay.
Sporo tu wtykania fiuta w cudze panie, kopania w cudze drzwi i prężenia muskułów, mało błyskotliwości i zabaw flow, których facet wcześniej odbiory raczej nie
odmawiał. O ile Madlib potrafi umęczyć numerami repetytywnymi, pełnymi świdrujących skrzypiec i klawiszy niczym ze ścieżek dźwiękowych kina moralnego niepokoju, tak
Gibbs łączy ograniczenia tematyczne kalifornijskich badassów z nowojorską zamułą. Wyżej wymienione kawałki są spoko, „Lakers” ze swoimi dobrymi przyspieszeniami
przechodzi w „Knicks” i w obydwu utworach nie brakuje barwnych scenek. Gościnne udziały Danny`ego Browna (madlibowe jointy od zawsze lubią takie głosy), Raekwona czy
Ab-Soula są w dychę. Ale to momenty. „Pinata” jako całość dłuży się jak cholera.
Brzmienie jest niedzisiejsze, dopasowanie na linii raper-producent również, toteż wrażenie obcowania z płytą z połowy lat 90. co rusz powraca. Album najlepiej przyjmie
się u tych, którzy zatrzymali się przy definicji hip-hopu formułowanej w tamtych czasach albo też u tych nie słuchających wówczas za dużo rapu – poczują się lepiej
rekompensując sobie braki w ten sposób, a nie brnąc w nieprzyjazny gąszcz pozycji obwołanych wcześniej klasykami. Dla reszty to pozycja do rozważenia, raczej do
słuchania w tle niż przesiadywania przy głośniku. Można, nie zaszkodzi bo rzecz jest stylowa, niemniej nie trzeba.