„Mechanize” to siódmy studyjny album Fear Factory, pierwszy nagrany w nowej wytwórni Candlelight Records.
Świadomość słuchacza, który miał już do czynienia z zespołem, nie potrzebuje zbyt wielu dźwięków by dostrzec charakterystyczny styl grupy. Fear Factory to zespół, który przez 20 lat aktywności na scenie rockowej zdążył wyrobić własne, oryginalne brzmienie. Na „Mechanize” nie ulega ono zmianie, bo grupa konsekwentnie trzyma się sprawdzonych patentów (z tolerancją do zmian w liniach perkusyjnych). Na pewno przyciągnie to starych fanów zespołu.
Grupa z LA bardzo umiejętnie manipuluje tempami utworów. Z bardzo szybkich i agresywnych gitarowych riffów gwałtowne wyhamowanie rytmu i wprowadzenie znacznie wolniejszego, ale i cięższego nastroju nie stanowi problemu dla Fear Factory („Fear Campaign”, „Powershifter”, „Controlled Demolition” i „Designing The Enemy” to niemal Fear Factory’owskie klasyki). Oczywiście „Mechanize” ubarwione jest pełną paletą sampli i elektronicznych wtrąceń, w większej części stworzonych przez Rhysa Fulbera.
Zresztą waham się czy słowo „wtrącenia” będzie prawidłowe, bo momentami można odnieść wrażenie, że metalowe pazury zespołu stanowią tylko dodatek do mrocznych, industrialowych linii. Nie zmienia to jednak faktu, że oba te nurty w muzyce Fear Factory dobrze się razem układają. Album jest silny i agresywny, ale i utrzymany w bardzo tajemniczej, groźnej atmosferze.
Tym niemniej odczuwalną zmianą w nowym Fear Factory jest nieco odświeżony charakter perkusji. Po odejściu jednego z założycieli zespołu, a jednocześnie perkusisty czyli Raymona Herrery, jego miejsce zajął Gene Holgan znany m.in. z Dark Angel, Death czy ze współpracy z Devinem Towsendem. Bębny Holgana są ciężkie i odważne. O wiele więcej w nich death metalu, aniżeli gatunkowych półśrodków, którymi raczył Herrera. Przez to niektóre utwory na „Mechanize” zioną o wiele większym poziomem agresji niż można by było się spodziewać. Gene Holgan jest wyjęty z ciężkich klimatów nie znających kompromisów, a przecież Fear Factory to w pewnej mierze sztuka połączenia kilku różnych biegunów.
Pewne zaskoczenie stanowi dla mnie utwór zamykający album pt. „Final Exit”. Nie chodzi mi bynajmniej o jego długość (ponad osiem minut), ale o jego… krajobrazowy wydźwięk? Trudno mi to ubrać w słowa. Burton C. Bell poczuł się chyba tak jak – zachowując wszelkie proporcje – Scott Stapp z Creed w utworze tejże grupy pt. „With Arms Wide Open”, a więc dosyć refleksyjnie… chyba trochę nazbyt refleksyjnie jak na Fear Factory. Podobnie zresztą reszta zespołu, której partie są celowo ściszone, jakby schowane z tyłu skamlącego Burtona C. Bella. Cały ten muzyczny landszaft kończy się zgodnie z oczekiwaniami: przesadnie wydłużoną, elektroniczną linią.
Ponad ostatni zaskakujący (mnie negatywnie) utwór, „Mechanize” to album porządny. Nie powinno być nadużyciem twierdzenie, że jest to kwintesencja możliwości zespołu. Marka Fear Factory nie pozwala zespołowi nagrać czegoś słabego czy przeciętnego. Chłopaki z LA tworzą i grają porządnie, zgodnie z oczekiwaniami zwolenników tego typu wielobiegunowej muzyki.
Robert Bronson / MA Webzine