Tak. Z małymi wyjątkami to płyta na wskroś syntetyczna. Hołd muzycznej epoce, w której wszyscy zachłysnęliśmy się możliwościami smutnej, melancholijnej czy energetycznej elektroniki. Znaleźć tu można echa Eurythmics w „Salvation”, w „Our Love” odciski palców Pet Shop Boys czy Bronski Beat, w „The Law” jest coś z dawnego Depeche Mode czy nawet Einstürzende Neubauten, a na pewno Suicide. W „Ocean Of Night”, utkanym wokół bogato aranżowanych perkusjonaliów i fortepianu (tak, to jeden z tych nielicznych, nie-elektronicznych akcentów), odnajdziemy dawną energię U2 czy Petera Gabriela. Przeciwwagą dla niego mają być zaś trochę eksperymentalne, a na pewno surowe i ascetyczne „No Harm” i „Marching Orders” spinające lodowatą klamrą całe „In Dream”. Wszędzie zaś unosi się duch Ultravox z każdego, poza punkowym, okresu.
„In Dream” to też zgrabny psikus uczyniony wszystkim, którzy w Editors widzieli w linii prostej spadkobiorców Joy Division. Otóż figa z makiem. Zespół, od którego oczekiwano, że nagrywać będzie płyty, jakie już kiedyś nagrał, zgrabnym zwodem omija te oczekiwania. Zostaje w ukochanej przez siebie epoce, czerpie z niej pełnymi garściami, ale… udowadnia przy okazji swoją dojrzałość i kunszt. Swoją drogą, warto odnotować, że za miksy odpowiadał sam Alan Moulder – ikoniczny dla całego shoegaze producent. Można cytować, można się inspirować, ale bez własnych wyrazistych wizji nie uda się odcisnąć swojego piętna. Editorsom się to udało. I tylko smutno fanom gitarowych past. Mnie też.