Jeśli zastanawialiście się, czym właściwie się zajmuje Khaled podczas prac nad swoimi płytami, nowy album nie przyniesie odpowiedzi. Ten związany z Miami DJ przypomina trochę Chandlera z serialu „Przyjaciele”: lubią go wszyscy, ale nikt nie wie, co właściwie robi na co dzień. Króluje na Snapchacie – to na pewno. Ale w studiu? Ta działalność jest owiana tajemnicą. Na „Major Key” figuruje wprawdzie jako producent, ale tylko części nagrań, w tym jednego samodzielnie („Forgive Me Father”, które od reszty nagrań różni się popowym, radiowym zacięciem).Sam Khaled jednak nic nie robi sobie z tego, że już dziesiąty rok słuchacze i dziennikarze głowią się, jaki jest jego wkład w to, co później firmuje swoją ksywką. Na dziewiątym krążku znów zasłania się głośnymi nazwiskami i nawet nie próbuje ukrywać, że jego płyta tak naprawdę jest płytą jego kolegów. „Major Key” przynosi więc zestaw dobrze znanych ksywek – Lil Wayne i Rick Ross to postacie, które już wiele razy gościły na albumach Khaleda. Na drugim biegunie jest choćby debiutujący u Khaleda Kodak Black, 19-latek z Florydy, którego magazyn „XXL” zaprosił niedawno do grona najlepiej zapowiadających się raperów za Oceanem.
I jedni, i drudzy nie zachwycają. Kodak nie robi nic, by wygryźć weteranów i wybić się ponad bardziej uznanych kolegów (na marginesie należałoby zapytać, czy w ogóle zaproszenie go do listy amerykańskich „młodych wilków” było trafionym wyborem), zaś Ross i
Wayne notują kolejne rutyniarskie występy. Miłośnicy dawnego mainstreamu mogli pokładać sporo nadziei w „Don’t Ever Play Yourself” – w końcu to numer, w którym na jednym pokładzie spotykają się Fabolous, Jadakiss, Fat Joe i Busta Rhymes, a więc raperzy, którzy przed 10-12 laty rozdawali karty w amerykańskim głównym nurcie. Trudno jednak ich powrót do wielkiej gry uznać za w pełni udany, skoro już sam podkład – anemiczny, smęcący – podcina im skrzydła. Mimo wszystko ostatnia aktywność takiego Jadakissa jest czymś napawającym optymizmem. A nuż ten nowojorski wyjadacz, wypchnięty niegdyś na margines sceny, wróci do łask ze swoim jadowitym stylem? Bardzo bym sobie tego życzył, a gościnny występ u Schoolboya Q czy nowy numer jego macierzystej grupy The LOX dają taką nadzieję.
Koniec końców po „Major Key” zostaje zaskakująco niewiele wartościowego materiału. Docenić wypada przede wszystkim pierwsze utwory. „I Got The Keys” to obłędny początek i świetna decyzja, by zaprosić Jaya Z jako tego, który opowie o życiowym sukcesie. O „Nas Album Done” jest głośno, ale głównie za sprawą sygnału wysłanego w tytule – że nowy album Nasa jest już gotowy – oraz samplu z The Fugees. Niesłusznie, bo te dwie gęste, nabite rymami zwrotki to prawdziwy popis godny legendy.
I gdy wydaje się, że ten dobrze znany fanom Khaleda klimat życiowego zwycięstwa będzie się utrzymywał przez całą płytę, nagle pojawia się „Jermaine’s Interlude”, pełna pasji solówka J. Cole’a, w której raper wraca do motywu przewodniego swojego ostatniego
albumu „2014 Forest Hills Drive” – wizji artysty skrępowanego oczekiwaniami rynku i branżowym lifestyle’em. „Jakbym, kur…, wyglądał/ Gdybym się tu przechwalał jakimiś diamentami?”, pyta w pewnym momencie Cole. Aż trudno uwierzyć, że te wersy mogły paść na takiej płycie jak „Major Key”. A jednak. Ta emocjonalna deklaracja, choć znana od prawie dwóch lat, chwyta jednak za serce.
Ten numer to jednak wyjątek – i muzyczny, i tekstowy. Kolejne na trackliście, klubowe „Ima Be Alright” z gościnnym występem Future’a przypomina już, czyjego krążka słuchamy. To pełne modnych klisz brzmienie – czasami trapujące, czasami uciekające w przyjemne r&b – nie opuści was już do końca płyty. Szkoda, że takie to przewidywalne, odtwórcze i zaskakująco mało przebojowe.