Deobson – „Oddycham”

Wasz.txt - recenzja nadesłana przez Czytelnika.

2013.10.15

opublikował:


Deobson – „Oddycham”

Deobson dojrzał. Przepełniona luzem i młodzieńczym zapałem poprzedniczka schodzi na drugi plan, ustępując miejsca gorzkim spowiedziom na bitach, podsumowaniom dotychczasowego życia i wręcz kipiącym od emocji linijkom. Naprawdę czuć, że powrót na scenę po dziewięciu latach nie jest żadnym sprytnie przemyślanym marketingiem, celującym w modę na rap i płynące z niej korzyści. Powiem więcej, to jeden z najlepszych polskich kambeków jak dżejzi w przeciągu minionych miesięcy.

Nie można powiedzieć, że Deobe odkrył jakiś nowy, super zaskakujący i innowacyjny pomysł na siebie, ale z drugiej strony wprost idealnie wkleja się w panującą obecnie porę roku. Nawija bowiem melancholijnie w taki sposób, że słowo „obojętność” będzie twoim ostatnim skojarzeniem podczas odsłuchu „Oddycham”. Mimo że MC przez całą długość trwania albumu nie stara się modyfikować i przesadnie ubarwiać swojego flow, doskonale wyraża swoje emocje, pokazując w pełnej krasie potęgę umiejętnego zmieniania intonacji i akcentowania. Najlepszym przykładem jest ociekające afektem „Sen nie przychodzi” z obdarzoną ślicznym wokalem Olą Mielnik i dla odmiany słabym Eskaubeiem. Oczywiście występów gościnnych mamy więcej, na uwagę zasługują szczególnie Maz, Zeus (to chyba jasne), Te-Tris (doskonała zwrotka!) i Piter (który brzmi niemal identycznie jak równie dobry Shot).

Całe LP stoi charyzmą gospodarza oraz mocnymi tekstami, zarapowanymi tak, jak gdyby mikrofon był specyficzną formą konfesjonału. Czasem zaciśnięcie zębów, czasem nostalgiczne wspominanie przeszłości, czasem niemal bezuczuciowa recytacja. I wszystko podkreślone grubą kreską autentyczności. Jedyne do czego można przyczepić się w sferze technicznej, to słabnące momentami płynięcie po bitach. Gdzieniegdzie warszawiak gubi się na werblach, jednak można to wybaczyć po równie długim okresie bezczynności artystycznej. Poza tym mamy do czynienia z sytuacjami sporadycznymi, które nie mają najmniejszego wpływu na ocenę końcową.

Nie tylko forma podania tekstów, ale również i one same stoją na bardzo wysokim poziomie. Wersy przykuwają uwagę i, chociaż specjalnie nie grzeszą oryginalnością stylistyczną, pozwalają z miejsca zżyć się z 30-letnim Deobsonem, mocno poturbowanym przez życie, u którego wykrystalizowały się już zdecydowane poglądy i spojrzenie na życie. Nie jest to z pewnością łatwa płyta. Raczej taka przy słuchaniu której zaczynasz dostrzegać pewne gorzkie analogie pod kątem własnego punktu widzenia. Historie i wyznania zawarte na albumie naprawdę poruszają i nie robią tego sztucznie, przez nachalne wyciskanie współczucia, wzorem większości polskich raperów, nagrywających smutne tracki. Dwuwers z pierwszego singla, a zarazem intra – „Pierdolę forsę z rapu, stawiam sprawę jasno/Dzisiaj traktuję to wyłącznie jak lekarstwo” okazuje się z czasem bardzo adekwatny do całości. Bardzo. Uwierzcie mi, że naprawdę bardzo.

Muzyka stworzona na potrzeby albumu najzwyczajniej w świecie cieszy ucho. Dopieszczenie brzmienia przez Bob Aira jak zwykle powoduje opad szczęki. Mocna perkusja i dbanie o nastrojowy klimat, które urosły do rangi jego znaków rozpoznawczych, sprawiają, że głowa machinalnie zaczyna się bujać. Podkłady krążą po orbicie zgoła klasycznego spojrzenia na rap, ale nie są to bynajmniej boom bapy, a okraszone pewną dozą nowoczesności sztosy, które znamy z wielu produkcji o podobnym do „Oddycham” patosie. I znów- niby nie są to żadne nowe horyzonty i odkrywanie (nomen omen) Ameryki, ale swoim dopracowaniem i zgraniem z warstwą liryczną autentycznie zachwycają i tworzą pełną całość. Nie mamy więc wrażenia, że Deobe po prostu przyszedł do studia, odbębnił swoje i wrócił na obiad. Czuć wyraźną chemię na linii raper-producent. Po groszu dorzucili także PTK („Zamieńmy Się”) oraz Karas („Być Czy Mieć”) i na pewno nie spadają poniżej poziomu ustawionego przez beatmakera dominującego na LP.

W dobie powrotu na scenę dinozaurów, których płyty służą tylko napchaniu kiermany poprzez słaby rap o niczym „Oddycham” pełni rolę odtrutki i białego kruka. To prawdziwa muzyka z serca, stworzona z potrzeby, nie na potrzebę. Prawie wszystko tutaj błyszczy i nie zasługuje nawet na najmniejszą reprymendę. Opłacało się czekać. Jak dotąd jedna z najlepszych płyt roku.

Autor: Artur Adamek

Polecane