Weterani nie mają lekko. Muszą się nieźle nagimnastykować, by trafić do o wiele młodszego słuchacza. By zrozumieć jego język, by trafić do niego z materiałem wystarczająco przystępnym i czytelnym, a jednocześnie nie zgrywać Krzysztofa Ibisza, nie odmładzać się na siłę. Amerykańscy weterani hip-hopu mają o tyle trudniej, że rywalizować muszą z naprawdę niezłą generacją młodych MC’s. Mniejsza o tych, którzy robią dużo dymu, a mało ognia. J. Cole, Vince Staples, Mick Jenkins, Chance The Rapper, Anderson .Paak, Joey Badass, Kendrick Lamar, cała ekipa TDE – to wspaniali wykonawcy, którzy debiutowali w ostatnich pięciu latach i, jak można podejrzewać, będą kontrolowali hip-hop przez kolejne dekady.
Co w takiej sytuacji mogli zrobić panowie z De La Soul? Gonić za młodszymi kolegami? Okopać się w szańcach prawdziwego hip-hopu i dobrowolnie wstawić do muzeum? Nowojorskie trio postawiło na coś jeszcze innego: wyszli poza hip-hop. Najpierw sprawdzili, jak silną mają bazę fanów – temu do pewnego stopnia służyła kampania crowdfundingowa – i czy mogą sobie pozwolić na taki ruch. Gdy finanse na wydanie płyty uzbierały się błyskawicznie, zaczęli realizować swój plan. Zaprosili wiele postaci z wielu różnych muzycznych światów. O ile udział Jill Scott i Damona Albarna nie dziwi – ta pierwsza to znajoma ze środowiska, z tym drugim kilkukrotnie współpracowali w ramach Gorillaz – o tyle występy Justina Hawkinsa z The Darkness, Davida Byrne’a i Little Dragon mogą zaskakiwać.
To bardzo sprytne i w gruncie rzeczy zrozumiałe rozwiązanie. Po pierwsze dlatego, że De La Soul, gdy się bliżej przyjrzeć, nie są gigantami mikrofonu. Wrzucam w tym miejscu pierwszy kamyczek do ogródka „And The Anonymous Nobody”: rzemieślniczy warsztat w wielu zwrotkach zwyczajnie nuży. A może to moje ucho jest już zniekształcone inną, bardziej nowoczesną formą rapowania? Do tego stopnia, że poczciwe, napisane niekiedy od linijki zwrotki już nie robią wrażenia? W końcu dwanaście lat temu, gdy ukazywało się ostatnie w oficjalnej dyskografii De La Soul „The Grind Date”, ten rap niewiele się różnił, a mimo to sprawiał wrażenie bardziej brawurowego.
Po drugie doceniam decyzję o wyjściu poza hip-hop dlatego, że nowojorskie trio uzbierało wystarczająco dużo kapitału, by móc sobie pozwolić na taki skok. I nie mam tu na myśli kapitału finansowego, ale szacunek w branży muzycznej. Z De La Soul jest trochę jak z naszym polskim Kalibrem 44 – to zespoły cenione zarówno na hip-hopowym podwórku, jak i wśród słuchaczy muzyki alternatywnej. A gdy weźmie się pod uwagę to, jak grupa świetnie sobie dotąd radziła w nieoczywistych konwencjach – tu kłaniają się wspomniani Gorillaz – eklektyczna lista gości okazywała się nie snobistycznym kaprysem, ale w pełni uprawnioną decyzją.
Szkoda jednak, że „And The Anonymous Nobody” bardziej imponuje na papierze, a mniej w dźwiękach. Intro, w którym słyszymy głos Jill Scott, jeszcze nastraja optymistycznie. Oto trio nie tylko otoczyło się gwiazdami, ale też postawiło sobie ambitny i szlachetny cel: otoczyć miłością tych, o których nikt nie dba. „Tych, którzy sięgnęli dna. Tych, w których sami nie wierzycie”, mówi Scott. To założenie, które przyświeca całej warstwie tekstowej albumu. I trzeba przyznać, że gdy już człowiek da szansę gospodarzom, ci odwdzięczą się momentami przejmującymi tekstami („Pain”, „Here In After”).
Tyle że – mówiąc brzydko – ostatecznie mało co się trzyma kupy. Sygnalizuje to już „Royalty Capes”. Mięsista perkusja i powracające co jakiś czas dęciaki ujmują żywym brzmieniem, ale nagraniu brakuje wyrazistej melodii. W konsekwencji zmierza donikąd. Takich momentów bez pomysłu jest więcej. Szczególnie rozczarowuje ospałe „Here In After” z Albarnem, któremu brakuje zwiewności chociażby „Feel Good Inc.” Gorillaz.
Chaos jest jednym z problemów tego albumu. W oczy rzuca się to, jak zostało rozegrane „Drawn” z Little Dragon. Wokal Yukimi Nagano oraz sekcja instrumentalna zmierzają w nieznanym kierunku przez dobre kilka minut, by ostatecznie cała kompozycja rozładowała się w krótkiej, choć tekstowo bardzo intensywnej zwrotce Posdnuosa. To znamienny przykład – moment, gdy De La Soul uginają się pod ciężarem gości (podobnie jest też w „Here In After”). W ogóle rozmach „And…” wielokrotnie przerasta gospodarzy. W orkiestralnym „Memory Of… (US)” ich wokale giną. Podobnie w rockowym „Lord Intended” – tu z kolei pojawiła się w mojej głowie myśl, że przecież jest tylu raperów, którzy roznieśli by ten podkład o wiele lepiej. Na przykład MGK. De La Soul brzmią ledwie poprawnie.
Na „And The Anonymous Nobody” brakuje numerów, które momentalnie zostają w pamięci i chce się je zapętlać (jak choćby „Rock Co.Kane Flow” z „The Grind Date”). Najbliżej tego jest wyposażone w świetne chórki „Pain” ze Snoop Doggiem. I to by było na tyle. To nie jest zły album, ale koniec końców wypada go traktować jako rozczarowanie. Brutalne zderzenie ambicji z nie do końca przemyślaną realizacją.