David Bowie – „Blackstar”

Jak skutecznie śpiewać o śmierci.

2016.01.16

opublikował:


David Bowie – „Blackstar”

Gdy w wywiadzie przed wydaniem „Blackstar” producent Tony Visconti mówił, że inspiracją dla nowej płyty Bowiego jest m.in. „To Pimp A Butterfly” Kendricka Lamara, wielu słuchaczy zastanawiało się pewnie: o co facetowi, do cholery, chodzi? Szczególnie że Bowiego i Viscontiego nie interesował podobno rap jako taki, ale to, w jaki sposób Lamar przekracza granice własnego gatunku.

To bardzo tajemnicze słowa, których premiera „Blackstar” właściwie nie rozjaśnia. Bo czy Bowie – wzorem Kendricka – przezwycięża ograniczenia nałożone przez rynek? Dajcie spokój, mówimy tu o facecie, który przez ponad pół wieku scenicznej aktywności konsekwentnie unikał jakichkolwiek szufladek. Bowiego nie dało się uchwycić, bo nie było wystarczająco pojemnych ram, by ująć tę osobowość. Że niby taką ramą był rock’n’roll? Tak w końcu twierdził sam Visconti: „Naszym celem było pod wieloma, wieloma względami uniknąć tego gatunku”. Tyle że ja mu nie wierzę.

Po pierwsze, nie sądzę, aby rock’n’roll był dla Bowiego tym, czym dla Lamara jest hip-hop: gatunkiem wyjściowym, nieustannym punktem odniesienia czy tradycją, z którą on sam przez pięć dekad się mierzył. Po drugie, nawet jeśli, to na „Blackstar” Bowie bywa rock’n’rollowy, może wbrew własnej intencji. Charakterna, solidnie napieprzająca sekcja perkusyjna – szczególnie ta, za którą odpowiada James Murphy z LCD Soundsystem („Sue”, „Girl Loves Me”) – robi tu piekielnie ważną robotę, kto wie, czy nie kluczową. To ona sprowadza do pionu błąkające się gdzieś na pograniczu rytmu wokale gospodarza, nadaje temu nieraz rozmytemu wokalowi wyrazistość, świetnie z nim kontrastuje. Gdy zostaje wsparta wyrazistym riffem, jak np. w „Sue”, efekt jest jeszcze wyraźniejszy.

Skojarzenia z „To Pimp…”, sprowokowane intrygującą wypowiedzią Viscontiego, przychodzą mi na myśl nie wtedy, gdy spoglądam na „Blackstar” z lotu ptaka, ale wtedy, gdy pochylam się nad detalami. Wtedy mam wrażenie, że wiem, co zaciekawiło Bowiego w tamtej płycie. Na przykład free-jazzowy saksofon, który Lamar tak brawurowo rozpracował swoimi rymami w „u”. Kto wie, być może stąd wziął się pomysł, by na „Blackstar” ten instrument skręcał właśnie w awangardową, improwizowaną stronę. Albo weźmy tytułowy numer – gdy w pewnym momencie Bowie zaczyna dookreślać swoją „czarną gwiazdę”, konfrontując ją z innymi „gwiazdami”, poddawany modulacjom głos jest wspierany czystymi, naturalnymi chórkami. To praktyka, mam wrażenie, spotykana też na „To Pimp…”, gdzie niejednokrotnie zniekształcany głos gospodarza bywa zderzany z miękkimi, soulującymi partiami zaproszonych wokalistów.

Taka interpretacja jest rzecz jasna tylko jednym ze sposobów na to, by ugryźć „Blackstar”. Równie intrygujące byłoby zbadanie innych tropów, a mianowicie śladów obecności Death Grips i Boards Of Canada, zespołów, o których Visconti również wspominał, mówiąc o inspiracjach stojących za płytą. Hardcore’owi hip-hopowcy z tej pierwszej kapeli jeszcze jako tako pasują do radykalnego, krańcowego charakteru „Blackstar”. Ale co zrobić ze szkockimi specjalistami od nastrojowej elektroniki? Prawdę mówiąc, jedyne, co mi przychodzi na myśl, to „I Can’t Give Everything Away”. Ten numer, zbudowany na szerokich partiach syntezatorów, wydaje się odstawać pod względem klimatu od reszty płyty. Gdy jednak umieścić go w pewnej tradycji, wrażenie niedopasowania staje się pozorne. Bo właściwie nie Boards of Canada, ale krautrock słychać tu najbardziej. Nawet rewelacyjne „Lazarus” nie ma tak wyrazistego, niemieckiego sznytu. No i nie bez powodu to właśnie „I Can’t…” rozpoczyna się od harmonijki nawiązującej do berlińskiej trylogii Bowiego (zwłaszcza „Low” ).

Swoją drogą, ciekawe byłoby prześledzenie narracji, która rozwija się od pierwszego do ostatniego numeru „Blackstar”. Już samo zestawienie „Lazarusa” i „I Can’t…” może wiele powiedzieć. Pierwszy numer próbuje osiągnąć to, co udaje się ostatniemu. Wychodzi więc od harmonijnej współpracy instrumentów i miarowego rytmu. Nic właściwie nie wskazuje tego, co dzieje się pod koniec nagrania, gdy cała idylla zostaje rozerwana przez szarpiącą gitarę i wściekły saksofon. „Lazarus” to wreszcie Łazarz, biblijny mężczyzna, który został wskrzeszony przez Jezusa. Był po drugiej stronie, ale tylko na chwilę. Co innego „I Can’t…”. Tu biblijne aluzje – nawet ta o synu marnotrawnym – nie dają już oparcia, a całość jest zaśpiewana z perspektywy osoby, która z każdą chwilą „widzi więcej, czuje mniej”. Wrażenie to wzmacnia sama pozycja piosenki, ostatniej w trackliście.

Te i inne fragmenty pokazują, że Bowie na „Blackstar” jest bardziej bezpośredni, niż może się to wydawać: „spójrz w górę, jestem w niebie”. Zaskakująca dla całego świata wiadomość, że oto wokalista przegrał walkę z rakiem, nie odkryła nagle jakichś tajemniczych sensów istniejących na tym krążku. Prędzej czy później zaczęlibyśmy coś podejrzewać. Tym razem najbardziej błyskotliwym słuchaczem okazała się śmierć. To ona jako pierwsza odpowiedziała na sygnały wysyłane przez wokalistę.

Polecane