Dante dyskotek – Marcin Flint recenzuje „Dawn FM” The Weeknda

Najlepsza płyta sygnowana jako The Weeknd?

2022.01.13

opublikował:


Dante dyskotek – Marcin Flint recenzuje „Dawn FM” The Weeknda

fot. mat. pras.

Abel Tesfaye wprowadził do r’n’b pulę emocji i dźwięków, które wcześniej w tym gatunku przydarzały się rzadko. Dekonstrukcja? Może bez przesady, ale o fenomenalnej epce „House of Balloons” pisano, że jest alternatywna, że jest indie, ale też że jest gotycka. I nikt nie miał na myśli pomalowanych twarzy na Castle Party w Bolkowie, a wdzierający się w duszę i uszy mrok, ciemną stronę niemocy. To była oczywiście przyprawa. Danie główne stanowiło bardzo dobre warsztatowo, przy tym niepokorne, niewygodne śpiewanie o uczuciach i zestaw pięknych, oryginalnie opakowanych kompozycji.

Im dalej w weekndową dyskografię, tym bliżej tanecznego parkietu, głównego nurtu, próby zrównoważenia tego mroku. Bywało aż za jasno, nadmiar laserów i brokatu potrafił razić. Aż wreszcie w laboratoriach Tesfaye udało się uzyskać perfekcyjny światłomrok. Nie w pojedynkę, bo Abel zatrudnił sobie intrygujących współpracowników. To chyba jedyna płyta, na której Max Martin, ten od Backstreet Boys i Britney Spears, może spotkać się z Danielem Lopatinem, elektronicznym eksperymentorem wydającym m.in. w Warp Records; gdzie przecinają się drogi Quincy’ego Jonesa i Swedish House Mafii. I gdzie to wszystko nie jest dla picu bądź hecy.

Czego tu nie ma… Dystyngowana brytyjska nowa fala, miękkie funky z początków kariery Michaela Jacksona (ze dwa numery są aż za blisko Jacko), stare disco z charakterem, klimatem, szczyptą kosmicznego electro, europejski dance na sterydach. Wszystko to wymieszane ze smakiem i polotem, brawurowo, równie finezyjnie, co skutecznie. Tak, że osoby dostające alergii na myśl o milion pierwszej płycie w stylistyce ejtisów (w tym ja ) nie będą narzekać, bo to jednak inne podejście. Abel Tesfaye wchodzi na daftpunkowy poziom zabawy (tylko zamiast gadki Giorgio Morodera otwiera się Quincy). Ba, nie tylko wchodzi, idzie wyżej, ku płycie spójniejszej, bardziej świadomej, bardziej własnej. Jest szansa, że Pitchfork po latach nie będzie zmieniać oceny.

„Dawn FM” zszywa osobowość autora jak również koncept. Wraz z płytą przychodzi idea czyśćca, miejsca pomiędzy światami, bilansowania grzechów, pokuty, dogłębnego zrozumienia siebie. Tkwimy w pandemicznym marazmie, w permanentnym stanie przejściowym, ale już trzeba lepić się na nowo do postpandemicznego życia. Przeinstalować swój wewnętrzny system. The Weeknd planował początkowo depresyjną, covidową płytę, ale odbił do tego pomysłu i całe szczęście. Można się zastanawiać czy nie zawsze typowe, choć zawsze ładne, popowe piosenki udźwigną taki pomysł, czy nie wpadniemy w egzaltację i kicz. Cóż, udźwignęły, zresztą rozbierać na czynniki pierwsze niczego nie trzeba, ale jak ktoś się zdecyduje ma intrygujący poziom meta, podprowadzany w dodatku z konferansjerką komika z depresją Jima Carreya. Gdzieś wyczytałem, że ten album jest jak koń trojański, że wykorzystuje popową wrażliwość, żeby mówić o nękanym umyśle, złamanym sercu, dyskomfortach, braku poczucia bezpieczeństwa. Depresja wytańczona. Bardzo ładnie.

Wszystko jest tu dobre, nie tylko ten lekki ciężar. Wokalista umie pójść z groovem i subtelnie, czysto i bez grama słyszalnego wysiłku poprowadzić wysokie partie, trzymać się pomysłu i zaserwować pełne spektrum emocji poprzez bardzo uniwersalną płytę. To nie jest Frankenstein zszyty przez rozgorączkowanego Kanyego, to dopieszczona, wypolerowana, w pełni działająca rzecz, gdzie nawet Lil Wayne i Tyler, the Creator potrafią grać na warunkach zapraszającego. Rzadko kiedy wydawnictw tej rangi słucha się tak przyjemnie i mimochodem. Początkiem stycznia mamy krążek onieśmielający wykonawczo, ze świetnymi, nienachalnymi melodiami, z tekstami, których nie strach słuchać. Będziemy o niej dyskutować jeszcze końcem grudnia, zobaczycie. Facet odpowiedzialny za przedefiniowanie r’n’b przedefiniowuje nam pop.

Marcin Flint

The Weeknd „Dawn FM”, wyd. Universal

Ocena: 4,5/5

Polecane

Share This