To nie przypadek, że płyta ląduje w naszych odtwarzaczach w takim, a nie innym momencie. Wszystko – od ostatecznej tracklisty po okładkę – przygotowywano w pośpiechu, w ciągu kilku tygodni, by wydźwięk materiału jak najlepiej korespondował z odczuciami amerykańskiego społeczeństwa, poruszonego zabójstwem, a potem zamieszkami w Ferguson. „Możesz w to uwierzyć?!”, pytał D`Angelo jednego ze swoim menadżerów, gdy pod koniec listopada sąd uznał, że nie ma podstaw do oskarżenia białego policjanta Darrena Wilsona, który w sierpniu śmiertelnie postrzelił czarnoskórego 18-latka Michaela Browna. Wtedy też zapadła decyzja, że „Black Messiah” – planowany przez RCA na początek 2015 roku – ukaże się wcześniej.
Zaskakująca premiera to jedno, ale wszyscy, którzy przez ostatnie kilka, kilkanaście lat śledzili poczynania D`Angelo, wiedzą, że ten wirtuoz z Wirginii – poza tym, że notorycznie pakował się w kłopoty (narkotyki, alkohol, wypadek samochodowy) – od czasu do czasu dłubał w studiu i ujawniał szczątkowe efekty tych prac. W 2007 roku Questlove, perkusista The Roots (na „Black Messiah” gra w dwóch numerach: „The Charade” i „Another Life”), przedstawił na antenie australijskiego radia Triple J wstępną wersję „Really Love”; trzy lata później do sieci trafił szkic „1000 Deaths”; w 2012 na rozdaniu BET Awards wykonał po raz pierwszy „Sugah Daddy”.
Możecie mieć to wszystko w pamięci, słuchając „Black Messiah”, ale możecie też zupełnie o tych faktach zapomnieć. Ten przekaz nie straci na sile, gdy w kolejnych miesiącach i latach odklei się od Ferguson, Occupy Wall Street czy Arabskiej Wiosny. Bo niekoniecznie o doraźne rewolucje w tym wszystkim chodzi, zdaje się mówić D`Angelo, ale o rebelię duchową, taką, która cały czas szuka oparcia: w drugim człowieku, w solidarności, w Bogu itp.
Całe szczęście – mimo wyrazistego społecznego rysu („Czarny Mesjasz nie jest pojedynczym człowiekiem”, komentuje D, „To zbiorowe przeczucie, że my wszyscy jesteśmy takim przywódcą”) – trzeci studyjny album wokalisty z Wirginii nie gubi się w filozoficznych dywagacjach, a duchowe zaangażowanie nie jest tu wprowadzane kosztem muzyki. Ta broni się sama. Otwierające całość „Ain`t That Easy” jest najlepszą tego wizytówką. Od strony wokalnej dzieją się tu rzeczy nieprawdopodobne. Głos w jednej chwili wchodzi na pojedyncze tory, śpiewa zupełnie solo, by momentalnie otrzymać wsparcie zza konsolety (w innych numerach też chóru). Wówczas ścieżki się zwielokrotniają, wokale nawzajem deformują, czysty dźwięk przechodzi w czarną, smolistą psychodelię, tubalne fragmenty kontrastują z tymi ciągnącymi w stronę falsetu.
Gospodarz robi tu właściwie wszystko, co mu się tylko podoba, ale nic w tym dziwnego, bo podkład wręcz prowokuje do popisów. Posłuchajcie tylko tych najniższych rejestrów, najpiękniejszych, jakie dane mi było spotkać w ostatnich latach. I bas, i perkusja oddychają głęboko, pulsują, czuć w tym krew i pot wylane podczas sesji nagraniowych. A gdy tę tłustą, mięsistą sekcję rytmiczną łamie solidny clap, człowiek automatycznie wyobraża sobie slap w… no, sami wiecie.
Niby piszę wyżej tylko o jednym numerze, ale chyba nie muszę dodawać, że rzecz dotyczy właściwie większości nagrań z „Black Messiah”. Jeszcze radykalniejszym przykładem jest być może kolejny na trackliście „1000 Deaths”. Ten szarżujący, piekielnie intensywny utwór w swoim pozornym chaosie wchodzi, szczególnie pod koniec, w okolice prawdziwie funk-rockowej awangardy. Na szarpanym riffami, klangującym podkładzie rozsiada się przesterowany, improwizujący wokal, który zyskuje na wyrazistości dopiero w refrenie, gdzie mowa o tchórzach umierających tysiąc razy i bohaterach ginących tylko raz.
Ale przecież to zaledwie jedno z muzycznych oblicz „Black Messiah”. „The Charade” utrzymuje pewnie podobną ilość BPM-ów, ale tło jest tu już nieco inne, bardziej pastelowe i łagodniejsze. Podobnie jest z „Really Love” i „Back To The Future (Part I)”, które masują nas w kilku miejscach, tu delikatnie sygnalizując obecność gitar (akustycznej i elektrycznej), tam wprowadzając zwiewne i nienarzucające się smyczki, obniżając przy okazji tempo i dorzucając clapy. Mamy wreszcie leniwy, walcowaty „Prayer” (wybaczcie, ale znów to napiszę – ten bas!) oraz „Till It`s Done (Tutu)”, aranżacyjny popis, gdzie wszystkie muzyczne plany opowiadają swoje historie, a uchu odbiorcy pozostaje tylko uczyć się cennej umiejętności zmiany perspektywy.
Chciałbym zakończyć te peany stwierdzeniem, że oto płytę zamyka „Another Life”, jeden z najwybitniejszych utworów w dorobku D`Angelo i prawdopodobnie jedno z piękniejszych nagrań soulu ostatnich 30 lat. Ale niestety, nie mogę pominąć tu dwóch pozycji, które od całego „Black Messiah” odstają – „Betray My Heart” i „The Door”. Pierwsze razi zdumiewająco prostym, funkującym motywem gitarowym, który praktycznie nie doczekuje się rozwinięcia. Nie wiem też, czy był do końca pomysł, jak poradzić sobie z tą melodią, bo gdy riff otrzymuje wsparcie od trąbek i klawiszy, całość raczej się rozmywa, traci na wyrazistości (przeciwieństwem są np. dęciaki świetnie wplecione w „Sugah Daddy”) i zmierza donikąd, aniżeli się twórczo rozkręca. Jeszcze bardziej banalne wrażenie sprawia „The Door”, skoncentrowany wokół karaibskiej, leniwej gitary, do której D`Angelo (?) od czasu do czasu naiwnie pogwizduje. Sympatyczna rzecz, ale nic więcej.
Nie będę jednak wybrzydzał, bo „Black Messiah” to w przeważającej większości rzecz wybitna. Dostarczająca z jednej strony olbrzymiej przyjemności, a z drugiej poczucia, że oto słuchamy materiału cholernie ambitnego, błyskotliwie rozwijającego pomysły sprzed czternastu lat. D`Angelo nie nagrał może albumu idealnego od A do Z, a i tak mam poczucie, że z miejsca wpisał się nim do kanonu muzyki.
D`Angelo & The Vanguard – „Black Messiah”
RCA/Sony Music Poland
01. Ain`t That Easy
02. 1000 Deaths
03. The Charade
04. Sugah Daddy
05. Really Love
06. Back in the Future (Part I)
07. Till It`s Done (Tutu)
08. Prayer
09. Betray My Heart
10. The Door
11. Back in the Future (Part II)
12. Another Life