„Lubił Sun Kil Moona, Steve Reicha i Skalpel” – zaczyna Brodka. A ja zaczynam się obawiać, bo mam wrażenie, że lubię wyżej wymienionych mniej niż bohater wokalistki i że czeka mnie płyta do podziwiania z bezpiecznej odległości, wyrafinowana, egzaltowana i pod krytyków. Na szczęście pierwsze wersy to jeszcze nie spisy treści. I nim człowiek pokusi się na jakiś zarzut o przeestetyzowanie wokali, zanurza się w kompozycji, ulega jej nienapastliwemu urokowi. Zwłaszcza, że zrealizowane jest to tak, że każdy szczegół można sobie wyłowić, każdym dźwiękiem nacieszyć.
Od „Taka to zima” słychać, że Brodka to Brodka, kontrole jakości przechodzi śpiewająco i ma jakiś zamysł, jednak kostium superbohatera nosi tu producent 1988. Szumy, świsty, naciekania, potęga basu, stopa bijąca jak pięść, a przy tym piosenka z tym wcale nie przegrywa. Rośnie niepostrzeżenie, aż robi się natłok bodźców. „Sadza” to plemienny clubbing, w którym rytmowi daleko do zgranej, prymitywnej łupanki, wokale są zaś jak wieloelementowe puzzle. Przy „Utracie” można by się zastanawiać, czy puls rodem z jakiejś południowoamerykańskiej plaży pasuje do zagłębiania się w gęstwinę emocji Brodki, samo zderzenie ze ścianą syntetycznego lodu nieco oszałamia. Olejmy refleksje, świetny numer. Chyba najlepszy na epce. Parafrazując Gurala – to nie pop, to cyberszamaństwo.
Wyczucia nikomu tu nie brakuje. OK, może od samej Moniki chciałbym więcej śpiewania, bo wrażenie porcjowania, przesuwania i lepienia ze ścinek jest odrobinę za silne. Jestem jednak pełen uznania dla tego, jak w „Monice” spod śniegu wychyla się lekka, jasna i żywa piosenka. Należy się dyplom nie tylko za faktury, przeszkadzajki i aranżacyjny perfekcjonizm, ale też za melodię i refren. Nie ma tu szarży, „Hydroterapia” może migotać i szarpać, dudnić i telepać, niemniej wszystko to sprawne i przyswajalne. Przynajmniej do wejścia Zdechłego Osy, z całym jego niechlujstwem i zmanierowaną nonszalancją. A mógł być tu na przykład inny ambasador ćpuńskiego Wrocławia, Guzior. Pięknie by przymarzł.
Tyle było gadania w stylu „Brodka, dawaj po polsku”, że aż głupio mi przyznawać się teraz do tego, że polskie teksty są tym, co mi się najmniej na „Sadzy” podoba. Ale to właśnie o to sformułowanie chodzi – nie, że „do kitu”, a właśnie podoba najmniej. Dialog z muzyką jest, przywoływanie nastrojów jest, tylko skóra mi cierpnie od rymowanek w stylu „sadza się osadza” czy „płyta się nie czyta”. Ciężko pracuje nad sobą, żeby puszczać mimo uszu „oczy skąpane w maśle” i „on mruczał jak kot karmiony tęsknotą” w imię funkcjonującej całości.
A całość nie tylko funkcjonuje, ale i czaruje. Właściwie każdy z utworów otwiera inną furtkę, którą można by iść w album. 22-minutowa „Sadza” to koncentrat, gigantyczna zachęta do korzystania z usług tych bardziej alternatywnych, nie chodzących na skróty producentów w miejsce koczujących przy koncernach wyrobników. I tego, by coś wspólnie rezultatem wypadkowej różnych wrażliwości wypracować, bo tak jak chwalę 1988, tak ze szkicami utworów przyszła ponoć jednak Monika. Wybiegam więc myślami – co by zrobił z wrażliwą, poszukującą wokalistką taki Piernikowski, dawny kompan 88 z duetu Syny? Pozostaje gdybać. Pewnikiem jest natomiast to, że Brodka dała asumpt do tego, żeby obserwować ją jeszcze baczniej niż dotychczas. No bo czego po niej oczekiwać? Wszystkiego.
Marcin Flint
4 / 5