Common od zawsze uchodził za tzw. „świadomego” rapera. Ba, to właśnie wobec niego jako jednego z pierwszych użyto tego właśnie określenia. Trzeba jednak pamiętać, że jest różnica między artystą „świadomym” a „zaangażowanym w sprawy polityczne”. Można być wyczulonym na pewne mechanizmy i problemy trapiące społeczeństwo lub własne środowisko, pozostając przy tym z dala od wielkiej polityki. Common był więc kimś takim. Jak sam jednak przyznaje w rozmowie z „The Guardian”, jego stosunek do polityki zaczął się zmieniać. „Przez pewien czas spoglądałem na nią z dystansu. Wierzyłem, że zmiany można zorganizować oddolnie”, wspomina. „To stanowisko później ewoluowało. Dostrzegłem, że są pewne rzeczy, które mogą załatwić tylko politycy”.
Zmiana stosunku Commona do polityki zbiegła się z narodzinami ruchu obywatelskiego Black Lives Matter, który od samego początku za cel postawił sobie walkę o prawa Afroamerykanów i sprzeciw wobec rasowych nierówności w USA. To właśnie ludziom zaangażowanym w ten ruch – a szczególnie tym, którzy brali udział w olbrzymim proteście w Ferguson, gdzie biali policjanci zastrzelili czarnoskórego nastolatka, Michaela Browna – Common oraz wokalista John Legend poświęcili utwór „Glory”. Artyści dostrzegli, że istnieje analogia między Black Lives Matter a marszami na rzecz równouprawnienia, które miały miejsce w latach 60. ubiegłego wieku. Piosenka trafiła na ścieżkę dźwiękową do filmu „Selma” (2014) opowiadającego o wydarzeniach sprzed pół wieku – a Commonowi i Legendowi przyniosła Oscara.
Black Lives Matter, „Selma”, Oscar. Ten ciąg wydarzeń jest ważny, by zrozumieć kontekst stojący za „Black America Again”. „Po latach nagrywania moja twórczość zyskała większy rezonans. Zrozumiałem, że odtąd jestem zobowiązany do jeszcze większego zaangażowania”, wspomina Common. Ważnym krokiem na drodze do powstania nowego albumu był jeszcze poprzedni krążek, wydane przed dwoma laty „Nobody’s Smiling”. Wtedy Common wziął pod lupę swoje rodzinne Chicago, miasto o najwyższym wskaźniku przestępczości w Stanach. „Black America Again” przenosi dyskusję i analizę na wyższy poziom, ogólnokrajowy.
„Nobody’s Smiling” wyposażone było w niepokojącą, minimalistyczną ścieżkę dźwiękową, o którą zadbał wieloletni współpracownik Commona, No I.D. „Black America Again” też powstało we współpracy ze starym znajomym, Karriemem Rigginsem. Tu jednak ryzyko było nieco większe, bo Riggins dotychczas realizował się jako instrumentalista, nagrywając z Eryką Badu, Kanye Westem i J Dillą, a na niniejszym krążku właściwie debiutuje jako pełnoprawny producent albumu.
Trudno jednak coś zarzucić jego pracy. Brzmienie jest analogowe, ciepłe, zanurzone w soulowej tradycji. Fakt, że bywa zduszone i oszczędne, należy w tym wypadku uznać za zaletę. Po pierwsze dlatego, że taki kameralny nastrój – gdzieniegdzie tylko rozrywany natchnionymi, gospelowymi partiami wokalnymi – sprawia, że Common nie ma za bardzo możliwości, by popaść w patos i z nauczyciela stać się prorokiem. Po drugie, to bity, które świetnie korespondują z ciepłym wokalem gospodarza. W większości przypadków dobrze eksponują też pierwszy plan krążka, czyli treść. Nie narzucają się, a jedynie od czasu do czasu skradnie nam serce pięknym, niedzisiejszym samplem („The Day Women Took Over”) lub subtelnym, imponującym aranżem („Red Wine”). No dobrze, zdarza mu się też trochę zamulić – jak choćby w ślamazarnym przez większość czasu „A Bigger Picture Called Free”.
Innymi słowy, mamy tu do czynienia muzyką, z którą Common od prawie dwudziestu lat jest kojarzony. Jeśli lubiliście „Like Water For Chocolate” stworzone we współpracy z Soulquarians lub „Be” wyprodukowane przez Kanye Westa (i J Dillę), w klimatach tego krążka też powinniście się odnaleźć. To, że Common po dość eksperymentalnym jak na jego twórczość „Nobody’s Smiling”, wraca do korzennego brzmienia, ma swoje zalety – jest przede wszystkim gwarantem określonego poziomu – ale też wady. Cóż, mimo że na gruncie tekstowym płyta bywa niekiedy porywająca, a Common piszący o morderstwach na tle rasowym czy własnym dorastaniu w Chicago sprawia wrażenie bardzo zaangażowanego, to jednak jest to rap ciepły, wujaszkowy i – gdy porównać go z siłą rażenia Vince’a Staplesa czy Kendricka Lamara – ostatecznie zupełnie niegroźny. W głosie gospodarza jest coś tyle sympatycznego, co flegmatycznego. Trudno mi sobie wyobrazić, by ta muzyka pogodziła zwaśnione gangi. To płyta o przebudzeniu, ale zapowiadanym jednak z perspektywy kanapy, z kubkiem ciepłej herbaty w ręku.
Ocena: 4/5
Autor: Karol Stefańczyk