Kryzys i długa przerwa w twórczości zespołu to tylko tło do znaczących zmian, jakie zaszły w twórczości Comy. Bardzo kuszącym i naturalnym tłem do prześwietlenia nowej płyty zespołu mogłyby być solowe dokonania jej frontmana. Taki „J.P. Śliwa” świetnie wprowadzałaby i zapowiadałby kosmiczną płytę, pojawił się przecież jakiś rok temu i nie trudno doszukać się podobieństw. To jednak fałszywy trop, bo wszystkie teksty na „2005 YU55” powstały na długo przed narodzeniem się Śliwy. Zatem w poszukiwaniu analogii trzeba by przyjąć zupełnie odwrotną kolejność. Zaangażowanie Marszałkowskiego i Matuszaka w solowy album Roguckiego wynika raczej z „równoległości” prac na zespołową płytą, a te były bardzo rozciągnięte w czasie. Na dobrą sprawę trwały ze cztery lata, oczywiście nie non stop.
I tu dochodzimy do zagadki restauracji Comy. To, co najbardziej zaskakuje na nowej płycie, to warstwa muzyczna. Nowoczesna, nawet postrockowa, często w poprzek dotychczasowych dokonań Comy. Jakby zespół nie zmieniając składu przewietrzył salę prób i zmienił kompletnie filozofię komponowania. Tak zaiste było. Roguc dość szybko, strumieniowo i bez większej autokontroli wysączył z siebie cały tekst. Ponoć w trzech podejściach, nie licząc kosmetycznych poprawek nanoszonych po latach, czyli przy nagrywaniu. Oddał go kolegom wyjaśniając, co i gdzie jest istotne dla całej historii, gdzie są ukryte klucze i co oznaczają. Luźno zarysował swoje zamiary czy preferencje dotyczące tempa czy ekspresji w poszczególnych fragmentach. Było co wyjaśniać, bo tekst jest szalenie gęsty i obfity. Ciężar opracowania warstwy muzycznej spadł na resztę zespołu, a zwłaszcza na jej jednostkę napędową, czyli sekcję rytmiczną. Teraz atrakcyjność porównań do „J.P. Śliwy” staje się w pełni oczywista, ale przede wszystkim tłumaczy tę ewo-rewolucję w dźwiękach. „2005 YU55” naprawdę powstawała inaczej niż poprzednie płyty. Ciężar spoczął na wszystkich, a najwięcej na tych, którzy do tej pory raczej byli nieco w tle. A Roguc „nie przeszkadzał”.
Posunięcie okazało się strzałem w dziesiątkę, zbawiennym dla zespołu. Ku zadowoleniu fanów nie doszło do radykalnych zmian, wciąż słychać, że to gra Coma. Ale gra inaczej, wciąż czerpiąc z gigantycznego dorobku szeroko rozumianej muzyki rockowej. Więcej tu łatwych do przyswojenia eksperymentów, gitar nie mniej niż zwykle, ale potraktowanych inaczej, rzadziej przesterowanych i świetnie komunikujących się z rozlewającą się swobodnie elektroniką i celnie używanymi samplami. Bas i perkusja to obszary, w których nastąpiła chyba największa odmiana. To często na tych instrumentach spoczywa nie tylko cała architektura utworów, ale również ich treść, tylko uzupełniania i „ilustrowana” przez resztę dźwięków. A tak utkane „podkłady” w całości dopełniają treści serwowane przez wokalistę. Przy czym bardzo ważna uwaga, a nawet dwie: po pierwsze sama muzyka, bez tekstu stanowi wartość samą w sobie i świetnie się tego słucha. Nie nuży, zaskakuje, porywa, odrywa słuchacza lub więzi, kiedy trzeba. Słychać w tym wszystkim odległe echa samej Comy i jednocześnie bogactwo różnych inspiracji. To pierwsza rzecz, która mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła na tej płycie. Druga uwaga jest taka – nie dajcie się nabrać, że mamy tu do czynienia z muzyką ilustracyjną, z jakimś soundtrackiem czy czymś takim. O nie. Mamy tu granie, które, ku mojemu zaskoczeniu, mógłbym polecić każdemu, kto nigdy, poza początkami zespołu, jakimś specjalnym entuzjastą Comy nie był. Sam nie wierzę, w to co piszę 😉
A treść i forma poematu (bo Piotr chętnie tak nazywa treść „2005 YU55”)? Tu zaszła chyba najmniejsza zmiana. Tekst jest obfity i gęsty. Całość to około 80 minut, a warto wiedzieć, że utwór „Posłowie” ostatecznie wypadł z płyty; uznano też, że nie będzie bonusem, bo treści i tak już jest nadmiar. A to kolejne 11 minut podsumowania, swoisty epilog płyty. „Posłowie” ma do nas jeszcze wrócić. Może jako luźny numer wrzucony do netu, może jako zaczyn kolejnej płyty. Muzycy chętnie mówią o najnowszej płycie jak o słuchowisku. Ani słuchowisko, ani jakiś rockowy audiobook to to nie jest. Na szczęście. To po prostu zupełnie nowa – i nie boję się tego powiedzieć – lepsza Coma. Odważniejsza, wolna od własnych schematów. No dobra, może nie zawsze.
Jeśli coś jest przewidywalne, to właśnie warsztat Roguca. Jest tu prawie wszystko, za co jest kochany i za co jest krytykowany. Historia Adama Polaka nieświadomego, że pędzi wprost ku globalnej katastrofie rysowana jest detalami, zbliżeniami na codzienne trywiały, drobne, powszechne wydarzenia. Twoje, moje, każdego. Dopiero z natłoku tych strzępków, podawanych właśnie w rwany i nerwowy sposób, ma wyłonić się całość, głębszy sens. Wszystko osadzone w gęstym sosie kwiecistych, rogucowych porównań i paraboli myślowych. Wszystko to, co dobrze znamy i w najoczywistszy sposób łączy starą i nową Comę. No i Roguca solo z tym z zespołu. Ale i tu jest pewna zmiana. Tak jak zespół rozwinął skrzydła i złapał wiatr w postrockowe żagle, tak Piotr zrezygnował z siłowego krzyku (ok, usłyszycie na „2005 YU55” nawet growl, ale to o niczym nie świadczy) na rzecz precyzyjniejszego operowania głosem, na rzecz większej troski o różnorodność i staranność przeniesienia emocji w emisji, intonacji, natężeniu. Tak czy siak, najmniejsza zmiana nastąpiła w Roguckim, najbardziej zmieniła się muzyka Comy.
W ten sposób płyta „2005 YU55”, a nie kryzys i długa przerwa wydawnicza, otwiera zupełnie nowy rozdział w historii zespołu.