Cleo była niedawno gościem w naszej redakcji. W wywiadzie, który będziecie mogli obejrzeć w najbliższych dniach, wokalistka opowiadała m.in. o tym, jak bardzo jest zakochana w muzyce lat 90. i jak wielki wpływ miały na nią gwiazdy r&b w tamtej dekadzie. To ciekawe, że rozmowa poświęcona pierwszej solówce artystki rozpoczęła się od takich deklaracji. Ciekawe, bo o ile te inspiracje wydają się oczywiste, gdy zajrzy się w dorobek Cleo sprzed współpracy z Donatanem, o tyle na „Bastecie” ze świecą szukać ich śladów.
Wprawdzie rozpoczynający krążek, soulujący „List” jeszcze sygnalizuje, że możemy mieć do czynienia z materiałem zanurzonym w tradycji, ale to mylne wrażenie. Reszta materiału jest na wskroś nowoczesna – do tego stopnia, że można „Bastet” traktować jako prezentację tego, co w 2016 roku najbardziej modne. Słychać, że Cleo robi wiele, by przezwyciężyć ciążący na niej wizerunek dziewczyny od „My Słowianie”. Tu ugryzie trap, tam czepi się dyskotekowych breakdownów, gdzie indziej zaśpiewa monumentalną balladę. Pokazuje, że w każdej konwencji jest w stanie sobie poradzić: i tej kameralnej, i tej bardziej epickiej.
Ta wszechstronność tylko do pewnego stopnia działa na korzyść Cleo i jej współpracowników. Oczywiście, dowodzi ich olbrzymiego profesjonalizmu, a w przypadku piosenkarki – jej fenomenalnej dyspozycji wokalnej. Materiał jest świadomie światowy. Słychać, że producenci odrobili lekcje, zajrzeli do warsztatów kolegów zza Oceanu i podpatrzyli to i owo. Przekłada się to, oczywiście, na niezłą słuchalność materiału, co w przypadku popowego krążka jest szczególnie cenne. Jasne, jak to często bywa w przypadku tego typu muzyki, nad tekstami trzeba jeszcze przysiąść (oparte na grze słów „Mi-Sie” pokazuje, że potencjał jest), ale są one jak najbardziej znośne. Przede wszystkim własne.
Tylko czy ten pokaz siły był koniecznie potrzebny? Od folku Cleo nie musiała uciekać – jej poprzedni materiał z Donatanem, „Hiper/Chimera”, był już wystarczająco zróżnicowany, by dziś nie napinać muskułów i obnosić się ze swoimi szerokimi horyzontami. Szczególnie że, i tu stawiam najpoważniejszy zarzut tej płycie, „Bastet” drepcze za Ameryką i mało kiedy próbuje się usamodzielnić. Tropikalny efekt delfina znany z numerów Justina Biebera („N-O-C”), przyspieszony loop z instrumentu dętego a la „Thrift Shop” („Przepis idealny”, „Mi-Sie”), motywy orientalne („Bastet”) – to wszystko jest doskonale skopiowane, ale jednak tylko skopiowane.
Cleo może przyjąć w tym miejscu linię obrony, argumentując, że żadna z polskich gwiazd nie podejmowała się dotąd tych motywów. Prawda, a nawet jeśli, to nikt nie zrobił tego tak profesjonalnie. Tyle że mam wrażenie, że to wciąż mody, pod które Cleo próbuje się ledwie podpiąć. Nieco inaczej wygląda kwestia trapu, gatunku świecącego triumfy za Oceanem. Ten, a jakże, również jest obecny na „Bastecie”, ale w ilości, która wskazuje na głębszą fascynację Cleo. Pojawia się bowiem kilkukrotnie, najwyraźniej w „Astrofizyce” oraz „Echu”, i za każdym razem wokalista w imponujący sposób radzi sobie z tymi zimnymi, przestrzennymi podkładami. To pewna nowość na polskim rynku i, miejmy nadzieję, zachęta do tego, by polski pop (zwłaszcza ten w kobiecym wydaniu) lepiej przyswoił trapowe brzmienia.
Dobrze więc, że „Bastet” się ukazał. Nie tylko ze względu na jego ewentualną pionierskość. To zwyczajnie dobrze zrealizowany, w kilku miejscach porywający pop.