Cira – „Niewidzialny celebryta”

Wszystkie twarze Ciry.

2014.07.20

opublikował:


Cira – „Niewidzialny celebryta”

Zanim weźmiemy się za rozpracowanie „Niewidzialnego celebryty”, warto wrócić pamięcią do nielegala (wznowionego po latach już „legalnie”) pt. „Zapracowany obibok”. To jedna z tych płyt, która razem z materiałami Smarka, Reno, Te-Trisa czy Dinala odciągała uwagę od oficjalnego obiegu, proponując więcej niż wtedy można było w nim dostać. Krążek miał wady – kilka bitów śmiało można by wymienić, realizacja pozostawała wiele do życzenia – ale to rzecz bez dwóch zdań błyskotliwa, a zarazem spora obietnica na przyszłość. Autor Cira wychodził bowiem na znakomicie zbilansowanego rapera – z głosem, własnym stylem, warsztatem i lirycznymi ciągotkami równoważonymi miejskim sznytem. Dla takich na rodzimej rapowej scenie tylko niebo było granicą. Tyle, że lata mijały, zaś wzmiankowanej przed chwilą obietnicy nie było dane się spełnić. Sequel „Zapracowanego…” wydawał się grubo spóźnioną prowizorką, „Plastikowy kosmos” albumem przekombinowanym i pretensjonalnym, „Głodni z natury” przepełnionym negatywną energią, po Hukosowemu łopatologiczną rozliczeniówką.

Na tym tle „Niewidzialny celebryta” błyszczy. To potwierdzenie umiejętności, dobrze napisany sprawdzian kompetencyjny. Białostocczanin dwoi się przy nim i troi. Już w „Mike’u Skillerze” przykuwa uwagę dobitną ekspresją, przyspiesza, moduluje głos przechwalając się i karcąc słabych emcees jednocześnie. Nie trzeba wcale remiksu z Bezczelem i Ero, żeby kawałek hulał. Później gospodarz daje dowód miłości do hip-hopu na klasycznym bicie wjeżdżając jak na fana Das Efx przystało, ale zaraz potem „chodzi miedzy powietrzem” na łamanej, cykającej, świeżej produkcji. Pisze smutne historie z morałem i bez, zakłada buty poety, ale też punkrockowca. Po kilkukrotnym przesłuchaniu wiemy dwie rzeczy: że mamy do czynienia z doskonale przygotowanym mistrzem ceremonii i że płyta – choć ten fakt wykazuje – znowu na kolana nie rzuca.

{reklama-hh}

Czyżby chodziło o bity? Nie, selekcja jest dobra. Welon ze zrozumieniem i wyczuciem podszedł do złotej ery, ponadto ucho cieszy zarówno chillout utrzymany w ryzach twardą perkusją u Noize from Dust czy doskonale lepiące się z bębnami piękne pianino wraz z samplem wokalnym u Returners. Nieźle wypadają nowe rzeczy – nawet jeśli Bob Air nie jest tak bardzo A$AP jakby chciał, a White House nie czytają południa tak dobrze jak Nowego Jorku czy LA, to czuć tu rękę, zdolnych, otwartych ludzi. Na pierwszy plan wychodzi DJ Flip, któremu hi-haty i nieodzowna melodyjka składają się na znakomity współczesny podkład, senny i potężny zarazem. Juicy udowadnia, że jazz i nowa szkoła jak najbardziej mogą iść ze sobą pod rękę.

Problem jednak w rapie. Gdy Cira pisze opowieść o „smutnej królowej”, dziewczynce ze zniszczonym dzieciństwem, która kończy jako żona brutala-alkoholika, nie wywołuje empatii. Ot, niesprawiedliwość społeczna w rzewnym wydaniu ze smyczkami i śpiewanym refrenem, cała bardzo w stylu tego, co kiedyś robiło Ascetoholix. Kiedy raper chce nas nastraszyć psychotyczną opowieścią o autostopowiczu-mordercy, jest teatralny i na tyle obok tego o czym mówi, że nie boimy się ani trochę. Więcej dla klimatu robi odzywająca się na krótko gitara elektryczna. Tak samo „Wdychamy wolność” nie pachnie wolnością. Z podobnej narracji uciekiniera-obieżyświata Proceente, Zeus czy Eldo wycisnęli mnóstwo emocji. Niestety, biasłotocczanin zostawia obojętnym. Przymknąłbym na to oko, bo niby dlaczego przez subiektywne odczucie torpedować coś, co jest przyzwoicie wykonanym zadaniem. Gorzej, że gospodarz pozwolił sobie na parę lirycznych odlotów. Po tych wszystkich „dziś moje serce to samotne pisklę”, „perełki łez zatańczyły na zalotnych rzęsach” i „dobro to struchlała wilga w sercu oblekanym miodem” (tak, on naprawdę to zarymował) najchętniej zapakowałbym tego emce na glidera, żeby sobie w towarzystwie Laika rozdziewiczył powonienie, a potem pogadał z Planetem ANM o dobrych duchach, które przyszły tu z orbit. Tak na marginesie – co jest z tymi chłopakami, że im się poezja utrwaliła jako zbiór egzaltowanych wierszydeł rodem z fraucymeru? Dlaczego tak?

Sporo rzeczy się na „Niewidzialnym celebrycie” udało. Wzorem tego jak zwyciężać jest „Piękny poranek”, gdzie pewna efemeryczność tekstu (muzyki zresztą też), zostaje zrównoważona konkretami, a górnolotnemu „anioły nad boiskiem grają w kosza wiatrem” w sukurs idzie przyziemne „pijak kupił se setę i na popitę Tatrę”. Punktów wyjścia na przyszłość jest zresztą kilka – bardzo podoba mi się autoironiczny Cira z 2stym u boku w „Ożywczej bryzie” lubię też energię prostego antysystemowego songu jakim jest „Nie chcę mi się z wami gadać”. Czekam na płytę uboższą w pomysły, ozdobniki, szanse na wykazanie się, skromniejszą za to bardziej angażującą.

Polecane