Po pierwsze – kiedy tylko rusza katakumbowe „That’s my dog”, słyszę wrzeszczane „what” w dopowiedziach, a Swizz Beats ciągnie melodię refrenu jakby był samym DMX-em, to już mam na plecach ciarki. Mocny, ponury numer w opcji – jak to ujął Jadakiss – „ho ’em out”. O tym, że połączenie X – LOX jest ponadczasowe dziewięć miesięcy temu przypomniało „Bout them”. Teraz po rzuconym przez gospodarza wersie „I’m the best, somethin’ that I’m takin’ to the grave” można poczuć się nieswojo, co nie zmienia postaci rzeczy, że na dzień dobry jest pozamiatane.
Po drugie – „Bath salts” na odświeżająco surowym bicie z pętloną, łamaną perkusją i jakimiś syntetycznymi syrenami uzmysławia jedno: zestawianie kogoś takiego jak Earl Simmons z Jayem-Z i Nasem jest z lirycznego punktu widzenia bezczeszczeniem zwłok. Ale też pokazuje, że tak jak DMX nie miał absolutnie nic do powiedzenia, to nadal miał energię i ogień, w odróżnieniu od całej plejady raperów w jego wieku brzmiących tak, jakby w studio słyszeli nawoływanie kapci spod łóżka.
Po trzecie – Swizz Beatz dalej to ma. A przynajmniej miewa. Dwa dowody są powyżej, teraz koronny. Bo tak jak producenci rapowi powinni mieć zakaz przerabiania muzyki poważnej czy operetek na potrzeby bitów, tak w „Money money money” melodyjka zbita z wokalnym samplem i dosadnymi, tłukącymi bębnami niesie jak zła. I nawet X rymujący w 2021 „bitches” do „snitches” nie przeszkadza.
Po czwarte – jeżeli ktoś uważa, że Alicia Keys dopowiadająca w gospodarzowi w „Hold me down” to za dużo, to powinien usłyszeć X-a powarkującego do stuprocentowo pretensjonalnego śpiewania Bono w „Skyscrapers”. Powiedzieć, że to bezwstydne, to nic nie powiedzieć, nawet jeśli pamięta się rękę Simmonsa do kaszaniastych featuringów i poronionych współprac między dwoma muzycznymi światami.
Po piąte – ile razy było samplowane „Shady blues” Lee Masona? Wiele. I takie Lootpack ma na tym fajniejszy podkład. Ile Griselda ma takich kawałków? Pewno z kilkadziesiąt. Nie szkodzi. „Hood blues” to jak na razie jeden z singli roku, bo jakimś cudem Yonkers – Buffalo łączy ten sam ból i chemia jest super. Samo to, jak korespondują ze sobą adliby daje frajdę. Zamulone, mozolne, ciągnięte niespiesznie ścierwo. A DMX rapujący „I got that cannon that’ll remove your head and shoulders / Cats that play in the street, get ran over” to najlepszy DMX na tym albumie. Usuwa łupież razem z głową.
Po szóste – żadna obsesja nie jest zdrowa, ale ta dotycząca Boga i psów połączona na jednym albumie może u słabszych psychicznie i przykładających wagę do wersów słuchaczy wywołać alergię. Zaproszeni raperzy wczuli się aż za mocno, albo może byli tak briefowani. Lil Wayne jest w „Dogs out” sprawny, aczkolwiek natłok gier słów dotyczących czworonogów nuży. Snoop Dogg nawijający o swoim penisie jako pitbullu z czerwonym nosem do próbki pociągniętej z „Sexual Healing” Marvina Gaye. A na koniec tego festiwalu przemocy i seksizmu jakim jest rzecz jasna „Exodus” dostajemy kazanie a cappella.
Po siódme – „Walking in the rain” z jazzowym pianinem i soulowym refrenem nie działa w ogóle. Ale „Letter to my son” zawiera klawisze, smyki i na dodatek Ushera, a przy tym wyłącza sarkazm. DMX rapujący do najstarszego syna, że chce go przytulić, ale może ugryźć, podający swój numer telefonu, to jest cios. Chyba nigdy nie było prościej zobaczyć w tym powarkującym i poszczekującym Ruff Ryderze człowieka.
Po ósme – „Exodus” to jeden z najlepszych albumów DMX-a, piszę to z pełną odpowiedzialnością. Wiadomo, to tylko opinia typa z drugiej strony oceanu, ale przyjmijmy roboczo, że słuszna. W jakim stopniu świadczy w takim razie o jakości tej płyty, a w jakiej o dyskografii nieżyjącego rapera? Z tym pytaniem Was zostawię. RIP Earl Simmons.
Marcin Flint
Ocena: 3 / 5
DMX „Exodus”, wyd. Def Jam/Universal