Shakespeare`s last play was called The Tempest. It wasn`t called just plain „Tempest”. The name of my record is just plain Tempest. It`s two different titles.
Bo faktycznie, po przesłuchaniu albumu trudno zgodzić się z tezą, iż Bob Dylan zamierza zakończyć swoją karierę – Tempest nie nagrał mężczyzna zmęczony graniem, dziesięć nowych kompozycji brzmi świeżo i mocno. Co nie znaczy oczywiście, że jest to album radosny, wręcz przeciwnie. Krwistoczerwona okładka pasuje idealnie do zawartości płyty.
Wiadomo – klasyczny blues i folk, z których garściami czerpie Dylan, zawsze lubiły smutne, krwawe historie, przepisywane częstokroć przez artystów wprost z ich doświadczeń. Son House odsiedział dwa lata za zabójstwo, przez długie lata z więzieniem borykał się Lead Belly, a legendy o zaprzedaniu duszy diabłu przez Roberta Johnsona krążą do dzisiaj. O krwawym nurcie bluesa pamiętają współcześni artyści, jak chociażby Nick Cave, Tom Waits i – właśnie – Bob Dylan. Otwierająca kompozycja, świetne Duquesne Whistle, nie wskazuje jednak na nic niepokojącego. Temat miłości, namiętności, korespondujący z lekkim brzmieniem kompozycji rodem z lat 40-tych XX wieku, przeplata się tu z powracającym wersem dotyczącym tytułowego „gwizdka Duquesne”. Właśnie – cóż to takiego? Największy piec hutniczy na świecie „Dorothy Six”, stojący właśnie w miejscowości Duquesne. Dlaczego dźwięk wypuszczanej przez komin hutniczy pary towarzyszy bohaterowi tekstu z taką natarczywością? Interpretacji jest tyle, ile słuchaczy Dylana, a część z nich brzmi dość groteskowo (że o tematycznym związku z hitem Flo Ridy nie wspomnę). Zamieszanie powiększa teledysk – smutna historia chłopaka, który stara się poderwać/prześladuje dziewczynę…
W następnym utworze, Soon After Midnight, mamy do czynienia z (pozornie) niewinną historią miłosną. Trochę opisu stanu uczuć kochającego mężczyzny, trochę zabawy z imionami kobiet… aż do przełamania w jednej z końcowych zwrotek:
They chirp and they chatter/What does it matter?/They lie and dine in their blood/Two-timing slim/Who`s every heard of him?/I`ll drag his corpse through the mud
To jasne – historię opowiada nam psychopatyczny morderca, szykujący się na łowy („It`s soon after midnight/And my day has just begun”). Historia miłosna nagle zmienia się w opowieść o krwawej obsesji psychopaty, balladowa rytmika utworu świetnie kontrastuje z dość mrocznym przekazem. Z podobnych klimatem poetyckim utworów, warto wymienić jeszcze Scarlet Town (słodko-gorzka opowieść o tytułowym mieście) i Tin Angel. Ostatniemu z wymienionych utworów warto poświęcić więcej uwagi: to długa, trwająca dziewięć minut historia tragicznego trójkąta miłosnego, których to Dylan napisał wiele, że wspomnę tylko genialne Lily, Rosemary And The Jack of Hearts z Blood On The Tracks. Kunszt Dylana w tworzeniu trzymających w napięciu, poetycko pięknych opowieści widać w każdej zwrotce Tin Angel. Jeśli dodać do tego hipnotyzującą, minorową muzykę, mamy kandydata na jeden z najlepszych utworów na Tempest.
Jednak to Tempest, prawie czternastominutowe nagranie tytułowe, jest tym momentem płyty, dla którego warto po nią sięgnąć. W tej delikatnej, opartej na smyczkach kompozycji, Dylan opowiada historię zatopienia „Titanica” – jego oko skupia się przede wszystkim na pojedynczych pasażerach statku i ich zachowaniach w obliczu zbliżającej się śmierci. Tworzy się z tego seria obrazów: bogacz Astor żegna się z żoną, matki i córki giną w lodowatej wodzie, alfons Davey (określony zgrabną grą słów jako „the brothel-keeper”) patrzy z przerażeniem w głębiny morza… Wyraziście zarysowane postacie służą artyście do przedstawienia jednego z odwiecznych problemów ludzkiej egzystencji – zagadnienia losu. Tempest to zdecydowanie najlepsza muzycznie i tekstowo kompozycja na całej płycie, stojąca w jednym rzędzie z długimi, klasycznymi utworami Dylana, takimi jak Desolation Row, czy Brownsville Girl.
Pokręconej tematyce utworów, towarzyszy bardziej waitsowskie brzmienie głosu Dylana. Chrypę rodem z Blood Money czuć szczególnie wyraźnie w Pay In Blood, refrenie Narrow Way i w Tempest, gdzie artysta dobitnie podkreśla grozę ostatnich chwil na „Titanicu” odpowiednią zmianą głosu. Krytycy zwracają uwagę również na to, iż najnowszy album należy do jednych z bardziej zróżnicowanych brzmieniowo dzieł piosenkarza – nie pozostaje nic, tylko się z tym zgodzić. Nie uświadczymy tu oczywiście eksperymentów brzmieniowych, z którymi Dylan męczył się w latach osiemdziesiątych. Jest za to miejsce m.in. na blues rocka z odrobiną soulu (Early Roman Kings), hipnotyczny folk (Tin Angel), czy country (Roll On, John – epitafium dla Johna Lennona). Wszystko jednak naznaczone jest osobowością samego autora utworów, nie ma więc mowy o wtórności, sztampowości kompozycji.
Chociaż sam artysta odrzuca łączenie jego najnowszego albumu z Burzą Shakespeare’a, to w tekście tytułowego utworu nietrudno znaleźć nawiązanie do sztuki:
In the long and dreadful hours/The wizard`s curse played on.
Magiem nie jest jednak tutaj Prospero, który u angielskiego dramaturga sprowadza na okręt burzę niewyrządzającą nikomu szkody. W tekście utworu wyrok na „Titanica” zapadł z woli nieodgadnionego Boga, a sam statek stał się alegorią kruchości ludzkich dążeń, zderzonych z nieprzewidywalnością losu. Na całej płycie, także w tytułowym nagraniu, Dylan na różne sposoby opisuje ludzkie zbrodnie, grzechy i namiętności – w tym sensie jest bardzo Shakespearowski. Tempest nie jest więc efektownym pożegnaniem artysty ze sceną, raczej kolejnym bardzo dobrym dziełem Dylana, w którym świetna warstwa muzyczna spleciona jest nierozerwalnie z poetyckimi, otwartymi na różnorakie interpretacje tekstami. Dopóki jest w stanie wciąż koncertować i nagrywać, usłyszymy pewnie od niego jeszcze niejedną poruszającą historię o miłości z dość krwawym finałem.