Gdy swoją premierę miał ostatni album B.O.K., „Labirynt Babel”, pamiętam, jak Bisz cieszył się, że krążek trafia na rynek w takim, a nie innym momencie. W końcu było to już po wydaniu „Wilka chodnikowego”, płyty, która okazała się olbrzymim sukcesem i przyniosła bydgoskiemu raperowi potężny zastrzyk hype’u. Mając za sobą taką rzeszę fanów, mógł Bisz zagęścić treść, przemycić kilka niepopularnych wartości, zrobić raban w głowach słuchaczy. Słowem: mógł wprowadzić do mainstreamu konia trojańskiego, jakim w pewnym sensie był właśnie „Labirynt Babel”.
Mógł, ale przecież nie musiał. Istniała jeszcze inna ścieżka, lżejsza. Usłana kuponami odcinanymi od solówki, wyłożona cyferkami wysypującymi się z licznika wyświetleń na YouTubie. Tak, Bisz, gdyby tylko chciał, mógłby bardzo łatwo zbić jeszcze większy kapitał na „Wilku chodnikowym”. Pamiętam, jak promując w Warszawie „Labirynt Babel”, co rusz mierzył się z piskami pewnej fanki domagającej się zagrania w końcu „Banicji”. Dlaczego więc nie grać dalej dla takich jak ona? Album B.O.K. na szczęście udźwignął ciężar sukcesu „Wilka”. Płyta zadebiutowała na pierwszym miejscu na OLiS-ie, doczekała się też serii udanych koncertów – jeden z nich, ten z Wrocławia, już wkrótce będziemy mogli obejrzeć na DVD.
Teraz dochodzi do kolejnego zwrotu. Kto wie, czy nie jeszcze bardziej radykalnego. W końcu po sukcesie „Wilka” powrót do studyjnego grania z B.O.K. wydawał się jeszcze czymś oczywistym. Ot, współpraca ze starymi kumplami. Ale płyta z Radeksem? Muzykiem kojarzonym wprawdzie w kręgach alternatywnych, lecz w środowisku hip-hopowym już niespecjalnie? Ryzykowne posunięcie, która ja odbieram jako weryfikację swojego fanbase’u. Tak jakby Bisz podejmował się kolejnego wyzwania, niejako pytając swoich fanów: czy rozumiecie mnie do tego stopnia, żeby pójść za mną także w tę stronę?
Bardzo jestem ciekaw, jak to niespełna 150-tysięczne grono fanów rapera na Facebooku odniesie się do „Wilczego humoru”. Nie dlatego, że to Bisz w zaskakującej konwencji. Przeciwnie, choć na papierze wybór producenta wydaje się czymś ekstrawaganckim, w gruncie rzeczy Radex wyciska ze swojego muzycznego partnera absolutną esencję. To sto procent Bisza w Biszu.
Ta esencjonalność wynika w pierwszej kolejności z tego, że na „Wilczym humorze” bydgoszczanin mówi w pierwszej kolejności o sobie, poszukując klucza do własnego życia. Szczególnie warto zwrócić uwagę na trzy nagrania sygnalizujące tor, po którym porusza się album. Najpierw otwierający album „Grymas losu”, opowieść o otchłani groteski, która rozwarła się po upragnionym sukcesie „Wilka”: „Kto by pomyślał, w tunelu bez wyjścia, ta odległa iskra – co to?/ Nie miał już siły na kolejny impas, a jednak chciał wytrwać – po co?/ Po roku w tym samym miejscu tę iskrę trzymał już w rękach – złoto/ Dla wszystkich był jak zwycięzca, lecz w hotelach lustra pytały – kto to?”. Później „Drugi grymas losu”, czyli wywrócenie na nice dotychczasowej narracji i kumulacja wydarzeń, które nagle – w momencie rozbłysku – nabierają znaczenia. Wreszcie „Nie obrażaj się”, punkt życiowej stabilizacji, a przy okazji spojrzenie wstecz na pokonaną drogę: „Co jest najważniejsze, nigdy nie wiesz/ Wciąż zbyt łatwo zgubić sens, a przede wszystkim siebie/ Nie ma sensu o tym myśleć, weź głęboki oddech/ I oddaj z dymem niebu wszystko, o czym chcesz zapomnieć”.
Te nagrania, jak mi się wydaje, tworzą oś „Wilczego humoru”. Bisz przygląda się swojej biografii i próbuje odnaleźć jakieś prawidłowości, by ostatecznie bezradnie rozłożyć ręce, stwierdzając z wyzwalającą ulgą, że „sens lubi spacerować pomiędzy i być tu i tam jak ojciec Pio”. A ponieważ życiowa trajektoria nigdy nie jest do końca znana, bydgoski raper decyduje się kontynuować swoją donkiszoterię w świecie cwaniaków i krętaczy. A nuż do kogoś to dotrze? A nuż reakcja: „Bądźmy szczerzy, kogo obchodzi Bangladesz?/ Ja nie wiem nawet, gdzie leży/ Po co się spinać jak frajer?/ Żądać dobrych manier od masowych rzezi?” – nie będzie jedyną, z jaką się spotka?
Bardzo mu tego życzę. Zwłaszcza teraz, gdy jego warsztat jest jeszcze precyzyjniejszy i jeszcze ostrzejszy, zaś w tekstach udało mu się znaleźć złoty środek między czysto rozrywkowym aspektem (te gęste zbitki rymowe i językowe paradoksy są tu naprawdę brawurowe) a klarownością myśli. Niech pośród „nibyludzi, co piszą na kolanach, żyją na kolanach” ten prometejski ogień niesie się jak najdalej.
A czy się będzie niósł? Dużo zależy od tego, jak zostanie odebrana muzyka Radeksa. Już od pierwszych sekund płyty słychać, że mamy do czynienia z producentem myślącym inaczej niż większość hip-hopowców. Synth-popowe, lekkie klawisze, szybsze tempo, w refrenie świszcząca gitara – tak rozpoczyna się płyta. Później dzieje się jeszcze więcej: syntezatory nabierają ciężaru, wchodzą żywe bębny, jazzowe strzępy fortepianu, krótkie, wokalne sample, wariacje na organach Hammonda.
{reklama-eventim}
Ktoś pomyśli: no tak, przyszedł producent spoza światka rapowego i nie wie, jak ugryźć temat, więc chwyta się wszystkich możliwych sposobów. Nic z tych rzeczy. Płyta jest właściwie bardzo minimalistyczna – zarówno jeśli chodzi o długość krążka (raptem 36 minut), jak i wykorzystywanie poszczególnych elementów w danym momencie – a aranż poprowadzono tak, by nie przyćmić rapera. To wielka sztuka: pozostać w cieniu, ale nie tworzyć tylko tła. Dostarczyć produkcje zaawansowane pod względem struktury, a przy tym, co tu dużo mówić, piekielnie chwytliwe.
Słychać na „Wilczym humorze” godziny spędzone razem w studiu i dyskusje nad kompozycją utworów. Radex idzie w ślad za wersami Bisza. Gdy bydgoski raper nawinie w „Pogoni”, że „trzeba czuć groove w żyłach”, jego producent subtelnie dołoży do perkusji afrykańskie przeszkadzajki. Gdy w tekście „Drugiego grymasu losu” pojawi się kluczowy wątek ojcostwa, muzyka usunie się na chwilę w akustyczne rejony, by uderzyć organowym patosem z podwójną siłą. Aranżacyjnym majstersztykiem jest wreszcie „Niesława”, utwór napisany na zasadzie pytań i odpowiedzi, coś jak „Role Playing Life” na „Wilku chodnikowym”. Tu istotne jest wszystko: od partii a cappella do obłędnych, bulgoczących basów, które chętnie przygarnęłaby, dajmy na to, Zamilska.
Najlepszy album Bisza? To na pewno. Uzależniający do tego stopnia, że jestem w stanie przymknąć oko na drobne mankamenty (oczywiste niekiedy rymy, proste jak cep syntezatory w „Dorosłych”). Przede wszystkim jednak „Wilczy humor” ustanawia nową jakość na polskim rynku. Pokazuje, jaki potencjał, wbrew niektórym dotychczasowym próbom, tkwi w umiejętnym zderzeniu hip-hopu ze światem muzyki alternatywnej.