Annihilator – „Suicide Society”

Walka o przetrwanie.

2015.10.22

opublikował:


Annihilator – „Suicide Society”

„Welcome to my dark side” – śpiewa w otwierającym „Suicide Society” utworze tytułowym Jeff Waters. Przez 45 minut poznamy mroczne zakątki jego duszy nad wyraz dokładnie. Ale uwaga – istnieje spore ryzyko, że będziecie chcieli pozostać tam na zawsze.

Nad piętnastym albumem w historii kanadyjskiej grupy unosiła się pewna aura niepewności, może nawet niepokoju. Wiadomo – Annihilator to od zawsze band, któremu ton nadaje Jeff. To on komponuje materiał, on nagrywa w studiu wszystkie ścieżki gitar i basu, dotychczas oprócz dośpiewywania chórków lubił od czasu do czasu przejąć rolę głównego wokalisty. Tę jednak na przestrzeni ostatniej dekady piastował Dave Padden, którego agresywny głos zdążył stać się znakiem rozpoznawczym zespołu. Paddena już w zespole nie ma, a Waters zamiast szukać następcy, uznał, że zamieni śpiewanie z doskoku na etat pełnowymiarowego wokalisty. I choć z pozoru brzmi to jak kryzysowe rozwiązanie na ciężkie czasy, w praktyce sprawdza się znakomicie.

Zmiana wokalisty wymusiła niejako modyfikację stylu. Nie to, żeby po blisko trzech dekadach Waters zdefiniował Annihilator na nowo, ale w kilku utworach delikatnie przeniósł akcenty w stronę heavy metalu. Podstawowa różnica między nim a Paddenem polega na tym, że o ile ten pierwszy brzmiał, jakby miejscami naprawdę groził ci śmiercią, o tyle śpiew Watersa przypomina hetfieldowe odgrażanie się, które nie wystraszy nawet Shaggy`ego i Scooby Doo. Jeff ma natomiast znacznie więcej do zaoferowania w kwestii melodii od swojego byłego współpracownika. W budowaniu harmonii pomagają mu co prawda odpowiedzialni wspierające wokale Cam Dixon i Aaron Homma, ale kiedy Jeff zostaje na placu boju sam, stara się urozmaicić śpiew gdzie tylko się da.

Mimo widocznego tu i ówdzie heavymetalowego pierwiastka, na „Suicde Society” Annihilator zasuwa aż miło, zwalniając niechętnie i rzadko. Kiedy na moment odpuszczą, to po chwili z pewnością zaraz znów będą gnać. Świetnym przykładem jest „My Revenge”, który w rozpędzonej, thrashowej części niebezpiecznie przypomina „Damage, Inc.” ze słynnego krążka „Master of Puppets” pewnego popularnego amerykańskiego kwartetu. Co ciekawe, kiedy w połowie utwór zwalnia i pojawia się w nim melodia, metallikowe inklinacje nie znikają, przenosimy się jedynie w rejony „Czarnej” płyty. Po mniej więcej minucie wszystko wraca do normy i Waters wyśpiewuje mocny apel „Fight on survival clawing away til the end” na tle agresywnie pędzących gitar i sekcji. Pewnym wyłomem jest zamykający całość przejmujący utwór „Every Minute” rozpoczynający się balladowo, ale mimo wszystko posiadający jednak również czadową część.

Waters wie, że nie prześcignie siebie z czasów, kiedy pisał i nagrywał „Alice in Hell” czy „Never, Neverland”. Może natomiast śmiało konkurować ze swoimi – na ogół bardzo przyzwoitymi – krążkami z obecnego stulecia. I jeśli faktycznie spróbujemy wartościować albumy wydane w XXI wieku, to „Suicide Society” śmiało może aspirować do roli lidera.

Polecane

Share This