Nie wiem, czy świadomie, ale efekt finalny oddaje to napięcie, które stoi za produkcją „25”. Tak jakby sama autorka stanęła wobec wielu sprzecznych oczekiwań, swoich i swojego środowiska. Powtórzyć sukces „Rolling In The Deep” i oprzeć płytę na starym, sprawdzonym pomyśle? A może zmierzyć się z inną stylistyką, w której rozdzierający wokal nie byłby już tak oczywistym wyborem? Wrócić do wątków miłosnych? A może opowiedzieć o doświadczeniach ostatnich lat i podzielić się wrażeniami z bycia matką?
Te pytania powracały pewnie podczas dyskusji towarzyszących nagrywaniu „25”. I to wszystko na albumie słychać, ale nie przesadzałbym też z jego wielogłosowością. Bo trzeci studyjny krążek Adele właściwie nie podejmuje ryzyka. Jest na ogół skrojony pod dotychczasową konwencję brytyjskiej wokalistki, wypełniony znajomym instrumentarium, zaśpiewany (słusznie) zachwycającym głosem. A jednak, to bezpieczeństwo może niepokoić. I męczyć.
Zastanawiające w tym kontekście są słowa samej wokalistki, która niemalże zupełnie zrezygnowała z tematu macierzyństwa – a przynajmniej rzadko kiedy śpiewa o nim wprost (chociaż ponoć „Hello” było macierzyństwem inspirowane) – ponieważ uznała ten temat za „zbyt nudny”. Czy jest jednak nudniejszy niż emocjonalny powrót do przeszłości, rozpamiętywanie dawnych strat, rozstań i miłości? Miałbym wątpliwości. A jednak, właśnie taką sentymentalną drogę obrała Adele na „25”. Nie chcę uprawiać tu psychoanalizy i roztrząsać, czy artystka dostrzegła w tej tematyce rzeczywisty potencjał, czy po prostu wyszło z niej asekuranctwo. Wiem natomiast, że z powodu tej decyzji na płycie pachnie autoplagiatem, zwietrzałymi melodiami, wytartymi kliszami. Gdy Adele zostaje sama z fortepianem i ciągnie swoim wokalem całe nagrania, wypada imponująco, ale też przewidywalnie. Takie „When We Were Young” czy „Love In The Dark” są zwyczajnie zbędne. Rozumiem też zarzuty, które Rubin stawiał „Remedy”, gdy mówił: „Miałem wrażenie, jakby część piosenek mogła się równie dobrze znaleźć na albumie innego popowego wykonawcy”.
Przyjemnie jest, gdy z albumu schodzi powietrze, a on sam łapie lekkość i frywolność, której nie spodziewalibyście się po Adele. Widać to dobrze w „Water Under The Bridże”, a jeszcze lepiej w wyprodukowanym przez Maksa Martina, wygranym na gitarze akustycznej „Send My Love…”, nagraniu, które w refrenie wprost kusi – nie bójmy się tego powiedzieć – tanecznym bitem. Tak wyrazista sekcja rytmiczna jest zresztą rzadkością na tej płycie. Na ogół bębny są wycofane, zduszone. A przecież gdy tylko zostają wysunięte na pierwszy plan, cały aranż ulega przemodelowaniu – „I Miss You” to najlepszy (i najdłuższy) numer na płycie, właśnie dzięki wściekle bijącym bębnom. Ot, podniosłość, do której Adele dochodzi zupełnie innymi drogami (dominujący na ogół fortepian pojawia się dopiero pod sam koniec, świetnie zresztą wpleciony w całą dramaturgię piosenki).
Wspominałem o gitarze akustycznej, a przecież jej także chciałoby się więcej. Gdy słucham „Million Years Ago”, mam poczucie, że dopiero ten instrument wyciąga z Adele wspomniane melancholijne tony, których tak usilnie poszukuje na „25”, i wprowadza je na intrygujące tory – tory, gdzie z popowej melodii wylewa się z smutek fado. Jeśli jednak wokalistka już tak bardzo upiera się przy klawiszach, dobrze by było, gdyby ograniczyła użycie wyeksploatowanego fortepianu i pomyślała o innym brzmieniu. Może organowym? „River Lea” rozpoczyna się od czegoś takiego, by dotrzeć do świetnego, gospelowego refrenu. W ogóle mam wrażenie, że – choć to pewnie kwestia muzycznych preferencji – im czarniejsza jest ta płyta, tym lepsza. „River Lea” to jedno, ale zaśpiewane z manierą Whitney Houston, a napisane przez Bruno Marsa „All I Ask” to też kapitalna rzecz.
Wreszcie kwestia retro brzmienia – jeśli muzyka Adele ma być zakorzeniona w tradycji, aż prosi się o zbadanie terenów wciąż domagających się reinterpretacji, np. ballad z lat 90. z pogranicza popu i r&b. Gdy słucham doskonałego „Sweetest Devotion”, na myśl przychodzi mi właśnie tamta epoka: epoka brit popu, harmonii a capella (Boyz II Men!) i bajek Disneya.
Tak, zdaję sobie sprawę, że ten tekst w oczach niektórych mógł skręcić w stronę pouczania Adele, jaka powinna być jej twórczość. Nic jednak nie poradzę na to, że dotychczasowa formuła jej muzyki zdaje się zmierzać ku wyczerpaniu, a „25” – choć sygnalizuje ten moment przesilenia – wskazuje również ścieżki, którymi w przyszłości mogłaby podążyć londyńska wokalistka. Jeśli w ogóle zdecyduje się jeszcze nagrywać.