Na swoim czwartym studyjnym albumie Curtis Jackson udowadnia, że nie tylko jest już doświadczonym zawodowcem, ale – mimo zdobytej sławy i pieniędzy – muzykiem wciąż kreatywnym, chcącym się rozwijać. I choć może czasem błądzi w tych poszukiwaniach (vide: singlowy „Baby By Mine”, który jest niczym innym, jak tylko mocniejszym, ale wciąż jednak R&B), to wciąż intryguje i zmusza konkurencję do pościgu. Choć, mówiąc szczerze, sam raczej nigdy nie dogoni najlepszego w całej stawce Eminema. Tym niemniej miło słyszeć, jak w nagranym z gościnnym udziałem Slim Shady’ego numerze „Psycho”, wcale nie oddaje pola swojemu białemu koledze. Zwłaszcza, że na „Before I Self Destruct” jest jeszcze przynajmniej kilka równie udanych utworów.
Poziom trzymają zwłaszcza mocne, oparte na tłustych bitach „Death To My Enemies”, „Gangsta’s Delight” czy otwierający całość „The Invitation”, które wyszły spod ręki – odpowiednio – Dr. Dre, Havoca i Ty Fyffe’a. Właśnie takimi „bangerami” Cenciak udowadnia, że wciąż jest ulicznym zawodnikiem, pazernym nie tylko na kasę, ale również godnym szacunku, zarówno fanów, jak i branży. Szkoda więc, że między mocniejszymi momentami na następcy przeciętnego raczej krążka „Curtis” sprzed trzech lat czasami zwyczajnie wieje nudą. Może to efekt złej selekcji materiału. Wszak płyta zawiera aż 15 utworów (nie licząc zupełnie niepotrzebnego „Could’ve Been You” z gościnnym udziałem R. Kelly’ego)? A może po prostu brak na tej płycie „killera”, który zawojowałby listy przebojów i klubowe parkiety? Na pewno takim hitem nie był wspomiany „Baby By Me” z Ne-Yo na wokalu. Nie staną się nimi również „So Disrespectful” czy „Do You Think About Me”, a nawet „OK., You’re Right”. Szkoda…