Jeśli tak, i nie uważacie, że jest w złym guście, to powinniście być na którymś z czterech koncertów Tito & Tarantula w Polsce. Tym razem odwiedzili Wrocław, Katowice, Kraków i Warszawę. Występ w stolicy zamykał to mini-tournee. I był jeszcze lepszy, niż pół roku wcześniej w tej samej, zadymionej i klimatycznej Proximie. Co więcej, Tito Larriva już zapowiedział, że wróci z zespołem, jak tylko wydadzą nową płytę. Choć po tym, co działo się na scenie podczas tradycyjnego dla tej kapeli świrowania w „After Dark”, szef Tarantuli mógł obiecać nawet, że zagra z Budką Suflera. Byle dziewczyna, która tuliła mu się do pleców, nie przestawała go pieścić. Trzeba odnotować, że ośmieliło nam się społeczeństwo od poprzedniego spotkania z T&T. A do pierwszych rzędów trafili nie tylko fani filmów, w których muzycy maczali paluszki, ale i złaknione dobrej zabawy i dość wyzwolone dziewczęta. Następnym razem pewnie powstanie lista społeczna, bo pokazanie się na scenie obok Tito, czy obstąpienie z koleżanką basistki, Lucy, zaczyna być po prostu modne.
Dla tradycjonalistów i purytańskiej mniejszości pozostaje wspaniała muzyka ulubieńców Rodrigueza i Tarantino. Poza filmowym niezbędnikiem z „After Dark”, „Angry Cockroaches”, „Pistolero” i „Machete” na czele, dostaliśmy solidną dawkę bluesa, punka i meksykańskich standardów w zwariowanych wersjach. Z beztroskim wdziękiem łobuziaka zespół prowadzi mięsistymi, gitarowymi riffami, Steven Hufsteter. Oczywiście niekwestionowanym przywódcą tej bandy jest Tito, ale bardziej koncentruje się na zadziornym śpiewaniu i pokrzykiwaniu „arrriva, rriva!”, traktując grę na gitarze jako niezobowiązujący dodatek. Wypiękniała od poprzedniej wizyty, Caroline Rippy, doczekała się za swoją czujną grę na basie burzy oklasków i skandowania pseudonimu – „Lucy”. A z bełkoczącego coś radośnie do mikrofonu perkusisty, Alfreda Ortiza (znanego z grania na żywo m.in. z Bestie Boys), Tito zażartował, żebyśmy mu wybaczyli, bo nie wziął dziś leków. Dwugodzinna fiesta miała swój punkt kulminacyjny podczas kilkunastominutowej „wampirzej orgii” w „After Dark”, podczas której lider wciągnął na scenę roztańczony tłumek. Ale i końcówka koncertu, z punkowymi wersjami „La Cucaracha” i „La Bamba” niewiele jej ustępowały. Tym razem zabrakło hiszpańskojęzycznej „Anarchii”, a mnie w pełni usatysfakcjonowałoby jeszcze „Killing Just for Fun” na koniec. Acz ten niedosyt będę miał szansę zaspokoić podczas kolejnego spotkania z grupą Tito Larrivy. Czego i państwu życzę i polecam:)
Tito & Tarantula
12.03 Warszawa, Klub Proxima