Line-up artystów występujących na North Sea Jazz był naprawdę zacny. Od wykonawców z nurtu współczesnego jazzu, poprzez tradycyjny jazz, jazzrock, fusion czy smooth jazz do brzmień funkowych, r`n`b, soulowych, latino, a nawet popu. Były specjalne fuzje wykonawców, akustyczne duety i występy z orkiestrami symfonicznymi. Teren festiwalu jest podzielony na 14 różnych przestrzeni. Są wielkie hale, w których odbywają się koncerty mające charakter masowy, spektakularny w oprawie. Są sale kameralne z miejscami siedzącymi, które przyciągają zazwyczaj słuchaczy nastawionych na bardziej wnikliwą degustację muzyki. Była też scena plenerowa, namiot i pomieszczenia, w których odbywały się panele dyskusyjne, spotkania a nawet warsztaty, jak w przypadku Marcusa Millera, którego koncert był dla nas pierwszym muzycznym doznaniem. Jose James natomiast poza muzyczną odsłoną opowiadał o Biblii…
Drogi, które prowadziły do poszczególnych koncertów, kusiły również rozmaitymi atrakcjami. Różnorodne kuchnie, smaki całego świata, drink bary, sklepy muzyczne, wystawy sprzętów… Od części bardziej na luzie do eleganckiej przestrzeni z ekskluzywną restauracją, w której okolicach można było zwiedzić małe galerie sztuki. Trzeba było być odpornym, asertywnym, a tak naprawdę zdecydowanym na konkretne cele koncertowe. By doznania muzyczne były jak najbardziej pełne, zdecydowaliśmy z Michałem zrobić selekcję. Nie było łatwo… Była to sztuka rezygnacji, ale przeskakiwanie po kilkunastu minutach z koncertu na inny, nie ma dużego sensu. Warto się wgryźć i mieć pełnię doznań.
Marcusa Millera mieliśmy już wcześniej okazję słyszeć w warszawskim Palladium, ale tym razem skład muzyków był trochę inny. Do amerykańskiego wirtuoza gitary basowej dołączył znakomity perkusjonista Mino Cinelu, który czasami koncertuje w różnych składach w naszym kraju, m.in. z Anną Marią Jopek. Mocną stroną jego bandu jest też niewątpliwie perkusista – Luis Cato. Miller promował swój nowy album zatytułowany „Afrodeezia”. Zaraz po jego występie ruszyliśmy na jeden z najbardziej obleganych przez tłumy koncertów Tony`ego Bennetta z Lady Gagą. Poczuliśmy to, gdy utknęliśmy w korku, który w wolnym tempie przemieszczał się na trybuny hali Maas. Nic dziwnego, bo koncert jest nietypowym połączeniem artystów znanych z dwóch różnych światów. Ta fuzja była niezwykle mocna. Swingujący z lekkością i wielkim urokiem leciwy artysta dostał zastrzyk młodości. Gaga była barwnym ptakiem, lekko prowokującym, dodającym nieprzewidywalności… Przez co bardzo intrygującym zjawiskiem. Zaznaczyć warto, że to zjawisko posiada nieprzeciętny głos, warsztat i wyczucie. Robi, co chce i to w punkt. Koncert wypełniony był standardami i evergeenami, które artyści zarejestrowali wcześniej wspólnie na albumie, który zdołał już podbić listy sprzedaży. Wspaniałe wykonania i dowcipna konferansjerka nie zostawiła publiczności obojętnej. Salwą śmiechu został przyjęty tekst, który wygłosił Bennett: „Nagraliśmy z Lady Gagą album zatytułowany <Chick to Chick> i prosilibyśmy, byście kupowali płyty, bo Gaga potrzebuje pieniędzy”… Znana z prowokacji wokalistka przyciągnęła za sobą fanów, którzy zapewne wtórują jej różnym artystycznym przygodom. W pewnym momencie poleciały pluszowe miśki, słychać było okrzyki uwielbienia. Fanów, którzy przeszkadzali zbyt mocno, artystka w końcu uciszyła sugerując, by odłożyli telefony komórkowe i w po prostu posłuchali. Swoją drogą było to duże wyzwanie, by tylko słuchać. Kilka spektakularnych strojów, w tym jeden odsłaniający biust… Ale na szczęście było czego słuchać. Tym, którym przeszkadzał mocny wizerunek, pozostało zawsze zamknięcie oczu. Pod koniec Tony Bennett niezwykle stylowo zaserwował wiązankę utworów Franka Sinatry.
Są takie spełnienia, które rozczarowują? Usłyszeć live tę panią marzyłam od lat 90., kolekcjonując do pewnego czasu jej albumy. Mowa o Mary J. Blige. Jeden z najważniejszych głosów współczesnego soulu, r`n`b i hip-hopu. Jej koncertowy album był kiedyś wyznacznikiem tego, jak się gra i śpiewa taki gatunek. Charakterystyczna, charyzmatyczna, z temperamentem i głosem, które nawet słodkim soulowym balladom dodawały dramaturgii. Niestety, rozczarował mnie ten koncert. Oczywiście wykonanie na właściwym sobie wysokim poziomie… Ale usłyszeć chórki płytowe z komputera, nagrane w połowie lat 90. m.in. w piosence „Share My World”, gdy obok stoi naprawdę świetnie wyjący chórek. Po co? W lekko plastikowym przez nadużywanie śladów klawiszowych z komputera odbiorze nie dopomogła też estetyka wizualizacji wyświetlanych na ekranie. Napisy rodem z karaoke, kolorowe fajerwerki i kiczowate zachody słońca. Do tego cały czas śpiewanie na full… Nawet najlepszy głos przestaje robić wrażenie, gdy non stop szczytuje. Szkoda… Miałam nadzieję, że wokalistka tej klasy przygotuje coś specjalnego i w bardziej gustownym wydaniu. Satysfakcję sprawiłoby mi wykonanie tego bez tych wszystkich tanich patentów. A może to było bardzo stylowe, a mnie po prostu zmienił się gust. Niezręczna to sytuacja krytykować wokalistkę, której prawdopodobnie do pięt nie dorastam, ale szczere to odczucia, a i tak pozostanie dla mnie tą jedną z ważniejszych. Niespełnione marzenie bycia na koncercie Mary byłoby chyba lepsze.
Po drodze na Alabama Shakes zatrzymał nas koncert formacji Forq, złożonej z młodych ale doświadczonych muzyków, grających z wieloma gwiazdami (m.in. Davidem Bowie, Snarky Puppy czy D`Angelo ). Porównywani do Weather Report i Headhunters oscylują pomiędzy klimatami jazzrockowymi i fusion. Wielkim przeżyciem był koncert Alabama Shakes. Ominęła nas ta przyjemność na Openerze, na który w tym roku nie wybraliśmy się. A chodziły słuchy, że ich koncert był jednym z najmocniejszych punktów programu. Zapowiedzeni na scenie w Rotterdamie jako połączenie jazzu, folku, bluesa, psychedelic, vintage z elementami soulu… Laureaci nagrody Grammy za poprzedni album promowali już swoje nowe wydawnictwo. Był to rzeczywiście magiczny koncert. Prawda jaka biła od frontmanki Brittany Howard, świetny wokal i totalne skupienie wprowadziło w ich świat i oniemienie, a koncert w dużej mierze był bardziej klimatyczny niż dynamiczny. Oszczędność gry, genialne vintago`we brzmienie, soulowe emocje… Z trzewii… Cudowne przeżycie. Ale nie ono było jednak zwieńczeniem pierwszego dnia festiwalu. Finałem był genialny koncert D`Angelo and the Vanguard. Sekcja rytmiczna w składzie Pino Palladino (bas) i obecny guru nowojorskiej awangardy – Chris Dave (bębny) była dla mojego szanownego małżonka wisienką na torcie. Groove, trans i totalna charyzma D`Angelo trzymała całą publiczność w ekstazie. Wrażenie luźnego jamowania, pełnego feelingu zmieniało się w dyscyplinę i musztrę pod wodzą lidera. Muszę dodać – very sexy :-). Zapomniałam nawet, że wymiękają mi nogi i kręgosłup… I jak po tym wszystkim zasnąć? Na szczęście nie było problemu by znaleźć miejsce do odreagowania. Miasto przecież żyje festiwalem. Niektórzy tylko musieli zmienić rozerwane od tańca spodnie.
PS. To nie byliśmy my 😉
cdn…