Nie inaczej było pierwszego dnia tegorocznej edycji festiwalu. Wyobraźmy sobie, że w przeciągu kilku godzin pokonujemy dystans co najmniej kilku dekad. Dla przykładu: jednym z pierwszych koncertów festiwalu był ten w hołdzie Jerzemu Milianowi, wybitnemu polskiemu wibrafoniście. Bernard Masela zgromadził na scenie potężny zespół, który obsługiwał cztery wibrafony, klawisze oraz potężne sekcje dęte oraz rytmiczne. Wszyscy zgromadzeni wokół Sceny Trójki mieli prawo poczuć klimat przełomu lat 50. i 60., gdy polski jazz święcił triumfy. Ale już kilka godzin później, gdy zrobiło się ciemniej, na oddalonej o kilkadziesiąt metrów Scenie Leśnej zapachniało latami 70. Oto wkraczający już w słuszny wiek Michael Rother odświeżył własne solowe dokonania oraz – co było szczególnie interesujące – muzykę NEU!, legendarnej krautrockowej kapeli, która swojego czasu podbiła serca takich ludzi jak Brian Eno, David Bowie czy Iggy Pop. Tak, Rother tę muzykę odświeżył, dzięki czemu kosmiczny pył, pokrywający płyty Niemca, nie okazał się kurzem, ale całkiem obłędnym, sprzyjającym tańcom opium.
No dobrze, lata 50., 60., 70. – wszystko to było. A rzeczy trochę młodsze? Tych też nie zabrakło. Oczywiście, gdy na scenie pojawili się Neutral Milk Hotel, headliner pierwszego dnia, określenie „młodość” było być może ostatnim, jakie przychodziło na myśl uczestnikom festiwalu. Trębacz Scott Spillane ze swoją pokaźną brodą mógłby z powodzeniem robić za czwartego członka ZZ Top, równie zarośnięty – i jeszcze bardziej flegmatyczny – był wokalista Jeff Mangum. Młodość słychać było za to w muzyce NMH, i to nie tylko dlatego, że ich słynny album „In The Aeroplane Over The Sea” był ważną inspiracją dla wielu kluczowych dziś kapel sceny alternatywnej. Przede wszystkim, panowie nie oszczędzali siebie i swoich instrumentów – wszystko było tu głośne, dynamiczne, ale nie przeszarżowane. Inne wrażenie mogli odnieść ci, którzy widzieli tylko początek i koniec koncertu, spięte oszczędnym, gitarowym akompaniamentem do melodii „Two-Headed Boy” (plus kołysanką na bis). Środkowa część koncertu była jednak żywiołowa do granic możliwości. Nikt tu co prawda nie rzucał gitarami i nie skakał w publiczność; więcej, momentami występ wydawał się z lekka rutyniarski. Muzyka jednak broniła się sama i fantastyczna praca perkusisty, trębaczów oraz Juliana Kostera, który obsługiwał całe spektrum instrumentów – wszystko to opłaciło się.
Byłem w stanie zrozumieć nawet lekką niemrawość publiczności na Neutral Milk Hotel. Jednak headliner o północy to, nadal tak uważam, zbyt późna pora, a poza tym dwa poprzednie koncerty mogły wykończyć nogi i ręce festiwalowiczów. Mam tu na myśli występy clipping. oraz Orchestre De Poly-Rythmo De Cotonou. Skrajnie różne, ale podobne w jednym – niesamowitej energii. Klimaty, w jakich obracają się członkowie clipping., przybliżył niedawno w swojej recenzji Marcin Flint. Wypadałoby w tym miejscu tylko potwierdzić wszystkie te stwierdzenia, które w tamtym tekście padły. Na żywo ten wariacki, awangardowy, ale jednak trzymany w ryzach rap brzmi jeszcze lepiej. O tym, że panowie jednak dbają o zrozumiałość własnego przekazu, świadczyło chociażby fantastyczne nagłośnienie – te naszpikowane elektroniką, raz romansujące z Detroit, raz z Londynem bity były dostatecznie hałaśliwe, by porwać, a zarazem na tyle stonowane, by rap Daveeda Diggsa mógł wybrzmieć. Polscy raperzy, którzy często mają problem z nagłośnieniem na koncertach z DJ’em, powinni brać przykład z clipping. Tu każde słowo było zrozumiałe, nawet jeśli raper lubił przyspieszać, skandować czy modulować głos na modłę Eminema czy Kendricka Lamara.
O wiele bardziej organiczne, korzenne było show benińskiej Orkiestry. Festiwalowy przewodnik podsuwa takie hasła jak afrobeat, jazz, funk i soul (tak swoją muzykę charakteryzowali zresztą sami członkowie), ale chyba kluczowy dla zrozumienia fenomenu tej grupy wydaje się jeszcze inny trop – voodoo. W istocie, było to szamańskie i opętańcze, ale dalekie od mrocznego, niepokojącego mistycyzmu. Członkowie dziesięcioosobowej grupy nastroje mieli co najmniej pogodne: inicjowali zabawne tańce, klepali się po brzuchach, próbowali nawiązać (zdawkowy ze względu na słabą znajomość angielskiego, ale jednak) kontakt z publicznością. To ostatnie najlepiej wychodziło im muzyką. Osób pod sceną nie było za wiele, ale to właściwie posłużyło ogólnej atmosferze – zrobiło się więcej miejsca do tańców (skrupulatnie rejestrowanych przez krążącego między festiwalowiczami kamerzystę) a i relacja z muzykami stała się jakby bardziej zażyła. Po raz kolejny nieoczywisty kierunek, jaki obrali organizatorzy OFF-a, zaprocentował. Koncert Orchestre De Poly-Rythmo De Cotonou miał w sobie tyle samo dobrej energii co ubiegłoroczny występ tajlandzkiej grupy The Paradise Bangkok Molam International Band.