Sobotnie korepetycje: 1991

Od Juice Crew do Native Tongues. Do tego ważne debiuty 2Paca i Cypress Hill.

2016.09.17

opublikował:


Sobotnie korepetycje: 1991

Kiepski byłby to rok, gdyby najlepszym jego krążkiem była kompilacja największych przebojów. I choć 1991 rok broni się wieloma innymi wydawnictwami, warto rozpocząć od wspomnienia „Together Forever”, składanki „the best of” Run DMC. Nowojorskie trio już wtedy cieszyło się pozycją klasyka, a niniejszy album miał tylko utrwalić ich status. Czy to pierwsze „greatest hits” w historii hip-hopu? Bardzo możliwe – przynajmniej na tyle, na ile sam się dowiedziałem. „Together Forever”, poza tym więc, że na swój sposób pionierskie, ukazało się też w odpowiednim czasie. Jak brutalnie by to nie brzmiało, to, co najciekawsze w muzyce Run DMC, kończy się wraz z latami 80. Nie zdziwcie się więc, jeśli w kolejnych odcinkach o zespole nie będzie już ani słowa.

Trzeba w ogóle przyznać, że w 1991 roku słuchacze byli świadkami pewnej zmiany warty. Gdy dotychczas mówiło się o śmietance nowojorskiego rapu, na myśl przychodził przede wszystkim jeden kolektyw: Juice Crew. W drugiej połowie lat 80. nie było lepszej galerii oryginałów. Z jednej strony żartowniś Biz Markie, który jednym singlem – „Just A Friend” – momentalnie przebił się do świadomości odbiorców na całym świecie (swoją drogą w 1991 roku Biz też się zapisał w historii, przegrywając jako pierwszy rapowy wykonawca duży proces o czyszczenie sampla Gilberta O’Sullivana w piosence „Alone Again”). Z drugiej strony MC Shan, autor głośnego singla „The Bridge”, w którym przekonywał cały świat, że kolebką hip-hopu nie jest wbrew powszechnej opinii Bronks, ale inna nowojorska dzielnica – Queens (czym wzbudził gniew KRS-One’a z Boogie Down Productions). Do tego Big Daddy Kane i Kool G Rap, słusznie dziś postrzegani za jednych z najwybitniejszych tekściarzy wszech czasów, choć przecież sami nieco od siebie różni. Podczas gdy Kane od samego początku sypał przechwałki, kreując się na rapowego playboya (romansował m.in. z Madonną) i króla życia, G Rap z czasem wyrósł na mentora wszystkich ulicznych hardcore’owców. Ba, miał wielki wpływ na Nasa, który mówił: „To moja główna inspiracja. Tekstowo prezentował najwyższy możliwy poziom. Nie dało się zrobić tego lepiej. Podczas gdy Rakim miał w sobie coś z naukowca, a Big Daddy Kane z akrobaty, to G Rap wyciągał przeciwko innym stylom swoje krwawe piły mechaniczne”.

 

Jednak na początku lat 90. dowodzone przez producenta Marleya Marla Juice Crew już dogorywało. W porządku, 1990 rok przyniósł jeszcze płytę Kool G Rapa i DJ Polo czy głośne „Mama Said Knock You Out” LL Cool J’a – bodaj ostatni album wyprodukowany przez Marla dla kogokolwiek z JC. Tyle że kolejny rok to już gwałtowny spadek formy: pełne nieznanych, zapomnianych dziś zupełnie ksywek „In Control, Vol. 2” Marla czy zwyczajnie słabe, blade na tle konkurencji „Prince Of Darkness” Big Daddy Kane’a. Czy fani hip-hopu rozpaczali? Możliwe, ale właściwie to nie mieli powodów do narzekań. Równolegle rynek zdobywali przedstawiciele innego środowiska – Native Tongues. Co ich łączyło? Jazzowe brzmienie i świadome, nierzadko afrocentryczne teksty. Do tego przekonanie, że hip-hop wcale nie musi opowiadać wyłącznie o złym, naznaczonym przestępstwami świecie, ale może też nieść bardziej pozytywne treści. Kolektyw zawiązał się już właściwie pod koniec lat 80., gdy De La Soul i Jungle Brothers, zainspirowani dobrą energią na ich wspólnym koncercie w Houston, postanowili nagrać kawałek „Buddy”. Do piosenki zostali zaproszeni także Phife Dawg i Q-Tip z A Tribe Called Quest oraz dwie raperki: Monie Love i Queen Latifah. „Buddy” to jedna z tych piosenek, które definiują istotę Native Tongues.

W kolejnych latach do kolektywu dołączyli następni wykonawcy. Wszyscy wspólnie w 1991 roku przeprowadzili wydawniczą ofensywę, na tyle szeroką, że właśnie od tego roku można mówić o zmianie sztafety. Szczególnie że słuchaczy zdobywali zarówno członkowie-założyciele, jak i ci, którzy do Native Tongues dołączyli niedawno, a sami nie mieli dotychczas żadnych większych wydawnictw na koncie. W 1991 roku swoje albumy wydali więc De La Soul („De La Soul is Dead”) oraz A Tribe Called Quest („Low End Theory”), jak i Black Sheep („A Wolf In Sheep’s Clothing”) oraz Leaders Of The New School („A Future Without A Past…”). Także te krążki przyniosły kolejne wspólne nagrania członków NT. Najważniejszym spośród nich jest chyba „Scenario”, szalona kooperacja między ATCQ a LOTNS, grupą, w której swoją karierę rozpoczynał Busta Rhymes. Nagranie łączy ówczesne fascynacje głębokim, jazzowym brzmieniem Tribe’ów z charakterystycznym dla Leaders, zbiorowym wykrzykiwaniem niektórych partii.

A propos debiutów: 1991 rok przyniósł pierwsze krążki tych wykonawców, którzy z czasem staną się ikonami hip-hopu. Swój długogrający krążek wydał 2Pac – choć trzeba przyznać, że „2Pacalypse Now” brzmi zaskakująco mało kalifornijsko jak na kogoś, kto z czasem stanie się wizytówką muzyki Zachodniego Wybrzeża. To jednak rzecz zrozumiała: wtedy coś takiego jak g-funk jeszcze właściwie nie istniało. Innymi przyszłymi gwiazdami, które w 1991 roku wydali swój debiut, byli Cypress Hill. Trzeba przyznać, że ich imienny album był wejściem z buta i natychmiast wyznaczył stylistykę, w której grupa będzie się obracała przez kolejne lata (choć jeszcze bardziej definiujący dla Cypress Hill był chyba „Black Sunday” z 1993 roku).

Inni debiutanci tamtego czasu? DJ Quik, Master P, Organized Konfusion. Trzy płyty i trzy zupełnie różne historie. Quik to multiinstrumentalista, człowiek-orkiestra, legenda Zachodniego Wybrzeża, facet, który nigdy nie doczekał się takiej sławy jak Dr Dre, a który jak mało kto czuł, o co chodzi w g-funku. Master P: fenomen drugiej połowy lat 90., ważny bardziej ze względów biznesowych niż muzycznych; gość, który przekonał Snoopa Dogga do tego, że plastikowy, pozłacany czołg – symbol wytwórni No Limit Records – jest czymś wartościowszym od kalifornijskich brzmień. Organized Konfusion: jedna z najbardziej wymagających – i przez to najbardziej ekscytujących – grup w historii rapu, dwóch tekstowych wirtuozów (Pharoahe Monch, Prince Po) i ciężkie, zakorzenione w czarnej muzyce podkłady.

Nie można też zapomnieć o, by tak rzec, ukrytych debiutantach, czyli wykonawcach, którzy mieli już płyty na koncie, ale dopiero w 1991 roku wypracowali swoje style, nagrali pierwsze ważne numery lub weszli na ścieżki, którymi będą podążali przez kolejne lata. Mam tu na myśli przede wszystkim Gang Starr, Naughty By Nature i Scarface’a. Dwa pierwsze zespoły debiutowały w 1991 roku, ale zarówno „No More Mr. Nice Guy”, jak i „Indepenedent Leaders” mają dziś wartość przede wszystkim historyczną, jako preludia do większych, klasycznych wydawnictw (dotyczy to szczególnie „Independent…”; „No More…” miało w końcu ważny dla rozwoju DJ-ki kawałek „DJ Premier In Deep Concentration”. Z kolei Scarface, nie rezygnując wprawdzie z działalności w Geto Boys (ba, w tym samym roku zespół wydaje jeden ze swoich lepszych albumów, „We Can’t Be Stopped”), rozpoczyna solową karierę – i przez następne lata to będzie jego oczko w głowie, dorobek, z którym będzie najbardziej kojarzony.

1991 – najważniejsze albumy:

A Tribe Called Quest – „Low End Theory”

Gang Starr – „Step In The Arena”

Main Source – „Breaking Atoms”

Ice Cube – „Death Certificate”

NWA – „Niggaz4Life”

De La Soul – „De La Soul Is Dead”

Black Sheep – „Wolf In Sheep’s Clothing”

Cypress Hill – „Cypress Hill”

Organized Konfusion – „Organized Konfusion”

Polecane