W jakiej formie hip-hop wkroczył w lata 90.? Zmiana cyferek zasadniczo nie zrobiła mu większej różnicy. W 1990 roku dominowały w gatunku te same tendencje, które można było zaobserwować w kilku ostatnich latach. Ba, posunąłbym się do twierdzenia, że uległy one nasileniu. Dlatego pod pewnym względami omawiane dwanaście miesięcy to esencjonalny czas. Moment, w którym dominacja nowojorskiej wizji hip-hopu osiąga apogeum, a jednocześnie moment, gdy na Zachodnim Wybrzeżu dochodzi do rozłamu – jak się później okaże, rozłamu bardzo płodnego i owocnego.
O co chodzi? Ano o konflikt w obrębie grupy NWA, o którym pisaliśmy szerzej kilka dni temu w osobnym tekście. W skrócie: Ice Cube, filar zespołu, odchodzi z grupy w poczuciu, że jest oszukiwany finansowo przez kolegę, Eazy’ego-E, i menedżera, Jerry’ego Hellera. Liczy na to, że będzie w stanie kontynuować współpracę z innym członkiem kapeli, rozwijającym się w błyskawicznym tempie producentem Dr. Dre. Ostatecznie kooperację blokuje wspomniany Heller, prawdopodobnie podpuszczając Dre przeciwko Cube’owi. Ice, przygotowując się do nagrania pierwszej solówki, decyduje się więc na innych współpracowników. Pada na kolektyw producencki The Bomb Squad, który zdążył już wypracować sobie markę bitami dla Public Enemy.
Choć w muzyce Dr. Dre już od czasu kultowego albumu NWA „Straight Outta Compton” tkwiły spore pokłady agresji, The Bomb Squad to jednak inna bajka. W 1990 roku nikt nie miał tak gęstego, intensywnego, głośnego brzmienia. Na czym polegało sedno ich produkcji? Na gromadzeniu, rozbijaniu i budowaniu na nowo. Ot, istota samplingu, chciałoby się powiedzieć. Bierzesz cudze nagranie i osadzasz je w nowym kontekście. Tyle że The Bomb Squad uprawiali sampling do potęgi n-tej. To muzyka maksymalistyczna, ekstremalna. Warstwy sampli świadome układały się w „ścianę dźwięku” (ale w trochę innym rozumieniu niż ta znana z shoegaze’u), tworząc mozaikę dźwięków wyszerpanych z nagrań rockowych, jazzowych i funkowych.
Na przełomie 1989 i 1990 roku The Bomb Squad byli szczególnie zapracowani. Zanim przystąpili do prac nad solowym debiutem Ice Cube’a, przygotowywali muzykę do „Fear Of A Black Planet”, trzeciego krążka Public Enemy. W sieci zachowało się wiele wspomnień z tamtej sesji nagraniowej. „Przez 95% czasu miałem wrażenie, że to wszystko brzmi jak jeden wielki chaos. Ale te 5% to magia, która niekiedy rozbłyskiwała”, wspominał po latach lider PE, Chuck D, porównując pracę The Bomb Squad – w którym sam nota bene działał – do wyłaniania jednej barwy z dwóch innych. Inny członek kolektywu, Keith Shocklee, mówił o tworzeniu muzyki jak o montowaniu filmu, wskazując na grę świateł, kontrolę tempa i napięcie obecne w bitach.
„Fear…” ukazało się w kwietniu, „AmeriKKKa’s Most Wanted”, solówka Ice Cube’a, miesiąc później. Nowy Jork i Los Angeles, dwa miasta, które za chwile będą ze sobą rywalizowały o dominację w hip-hopie, w 1990 roku znajdują porozumienie, a mediatorem są The Bomb Squad. Obie płyty łączy jeszcze coś innego poza producentami – złość i społeczne zaangażowanie. Zarówno Chuck D, jak i Ice Cube to raperzy wkurzeni. Sfrustrowani pozycją Afroamerykanów w amerykańskim społeczeństwie, zaniepokojeni rosnącą dominacją białych, rozczarowani „ciasteczkami oreo”, czyli czarnymi, którzy zachowują się jak biali. Obaj raperzy myślą tak samo, bo mają podobny background, wyznaczony ideologicznie przez wpływy Pięcioprocentowców, radykalnej grupy społeczno-religijnej szczególnie popularnej wśród ubogiej czarnoskórej ludności.
Czy w 1990 roku Chuck D i Ice Cube byli jedynymi, którym tak zależało na losie Afroamerykanów? Nie, w końcu można by jeszcze wymienić „Intelligent Hoodlum” Tragedy Khafadiego, „Holy Intellect” Poor Righteous Teachers czy „The Devil Made Me Do It” Parisa (bodaj najbardziej radykalnego spośród wszystkich wymienionych). Rzecz jednak w tym, że Chuck i Cube byli wówczas o wiele popularniejsi, a zatem głośniejsi – a przy okazji muzycznie chyba najbardziej ambitni. Z poziomem „Fear…” i „AmeriKKKa’s…” mógł się wówczas równać jedynie debiut Brand Nubian, „One For All”. To płyta, która w warstwie ideologicznej bliska jest apelom Chucka D i Cube’a, lecz od strony muzycznej zbudowana jest raczej na zasadzie kontrastu, aniżeli hałaśliwego dopełnienia. Na krążku, promowanym takimi singlami jak „Feel So Good” czy „Brand Nubian”, słychać więc echa radosnej, beztroskiej twórczości De La Soul. To w gruncie rzeczy muzyka „dzieci kwiatów”, kolorowa, taneczna i w wielu momentach przyjemnie funkująca. Chciałoby się wręcz napisać, że brzmi jak koń trojański wpuszczony do świata mainstreamu. Problem jednak w tym, że w głównym nurcie nikt Brand Nubian nie otworzył drzwi – i rebelia nie do końca się udała. 350 tys. sprzedanych egzemplarzy przez ponad 20 lat? Przyznacie, to taki sobie wynik.
Jednak w gruncie rzeczy się nie dziwię, że „One For All” dotarło do zaledwie 130. miejsca na amerykańskiej liście najchętniej kupowanych płyt. Mainstream od kilku miesięcy miał już innych bożków w świecie hip-hopu. Bożków, którzy – dodajmy – nie cieszą się dziś najlepszą opinią wśród fanów gatunku. O kogo chodzi? O MC Hammera i Vanilla Ice’a, oczywiście. Jeśli Ice Cube i Chuck D byli w 1990 roku hip-hopowymi superbohaterami, to autorzy przebojów „U Can’t Touch This” i „Ice Ice Baby” – najczarniejszymi charakterami, symbolami kiczu. Aż trudno uwierzyć, że na przestrzeni kilku miesięcy doszło do tak wyrazistej konfrontacji dwóch wizji rapu: z jednej strony zaangażowanego i bojowego, z drugiej nastawionego na rozrywkę osiąganą najprostszym sposobem. Tu paleta sampli i gęstość motywów, tam chwytliwe fragmenty wyjęte z przebojów lat 80. („Super Freak” Ricka Jamesa oraz „Under Pressure” Queen i David Bowie). Oto dwa bieguny, w których zamyka się hip-hop w 1990 roku.
Pięć albumów, które warto znać:
1. Ice Cube „AmeriKKKa’s Most Wanted”
2. Public Enemy „Fear Of A Black Planet”
3. Brand Nubian „One For All”
4. A Tribe Called Quest „People’s Instinctive Travels And The Paths Of Rhythm”
5. LL Cool J „Mama Said Knock You Out”.