foto: P. Tarasewicz
O.S.T.R. płyt nagrał od groma. Podróż przed jego dyskografię jest jedną z najbardziej fascynujących tego typu rzeczy w polskim hip-hopie. Od wielkich i ponadczasowych klasyków aż do przeciętniaków i totalnych cieniasów, o których nie warto wspominać.
Dawid Bartkowski (DB) i Karol Stefańczyk (KS) przy okazji premiery nowej płyty postanowili jeszcze raz przyjrzeć się całej solowej dyskografii. Dodali do tego bonusowe projekty i na sam koniec ułożyli swoją listę najlepszych płyt Ostrego.
Część pierwszą znajdziecie tutaj.
9. „7” (2006)
Oho, słychać, że był czas na podpatrywanie Emade w studiu. Radykalna zmiana brzmienia wcale nie przeszkodziła w nagraniu świetnej płyty. Ba, tak dobrej, że chyba nikt oprócz Tytusa i samego gospodarza, nikt nie wierzył. Oszczędne brzmienie, które jednocześnie oferuje bardzo dużo dobrych melodii („Rugby”, „PRL kontrast”) i nietypowych rozwiązań („Złość”, „O robieniu bitów”). Gdzieś jest również miejsce na numery, które spokojnie przywołują wspomnienia z dwoma jazzowymi poprzednikami – „Biegnij” i „Ku krytyce” – oraz miejskim opowieściom pełnymi dobrych ziomków, sportu i reminiscencji. Aż dziwi, że ta płyta jest tak niedoceniona i bezpodstawnie pomijana (dokładnie tak samo, jak wielka rola Zeusa w „Więcej decybeli by zagłuszyć”…)! To już nie problem O.S.T.R.-ego. Klasyk, no co? DB
8. „Ja tu tylko sprzątam” (2008)
Rzut oka na tracklistę i wiadomo, „Mówiłaś mi”. Kto wie, czy to nie najbardziej znany spośród niesinglowych utworów Ostrego. Jego popularność mogła kiedyś dziwić, bo Ostry uderzał w tym nagraniu w czułe tony, do których raczej nas nie przyzwyczaił. Jednak rymy o szczęściu, które „może dać jedna chmura na niebie”, chwyciły wielu za serce, a przy okazji niejako zapowiadały pełne zatroskania i melancholii utwory łodzianina z ostatnich lat. Żeby nie było – całego „Ja tu tylko sprzątam” nie sposób sprowadzić tylko do „Mówiłaś mi”. W zasadzie krążek oferuje cały przekrój tematów charakterystycznych dla O.S.T.R.’a: polityka, hip-hop, wspomnienia, zwykłe przyjemności. Standard, ale rozpisany na kilkanaście kapitalnych piosenek. KS
7. „Tylko dla dorosłych” (2010)
Gdy wydawało się, że O.S.T.R. zjada już powoli własny ogon i przedkłada ilość nad jakość, on wydał stosunkowo krótką, bo 47-minutową płytę, nad którą pracował podobno przez sześć lat. „Tylko dla dorosłych” zapowiadany był jako najbardziej bezkompromisowy album w dorobku łodzianina. Był też najbardziej przemyślanym. Od kryminalnej historii i narrację Michała Fajbusiewicza, przez intrygujące wydanie, po dodatkową płytę ukrytą w pudełku – wszystko dopieszczono do tego stopnia, że można było odnieść wrażenie, jakby w oczach samego autora „Tylko dla dorosłych” było jego opus magnum. Dziś z perspektywy czasu najbardziej cieszy to, że płyty bardzo dobrze się słucha zarówno jako spójnej opowieści, jak i zbioru pojedynczych utworów. KS
6. „Podróż zwana życiem” (2015)
Gdy w piątek będziemy świętować premierę „W drodze po szczęście”, swoją trzecią rocznicę obchodzić będzie „Podróż zwana życiem”, czyli pierwsza część zamykanej właśnie trylogii. Wtedy, przed trzema laty, nikt ze słuchaczy nie podejrzewał nawet, jak dramatyczną walkę z chorobą toczy obecnie łodzianin. Mimo to płytę niemal momentalnie okrzyknięto początkiem renesansu w dyskografii łodzianina. Rzeczywiście, zmiana była zauważalna szczególnie na płaszczyźnie tekstowej. Ostry znów pisał ciekawie i w punkt. Niby cały czas mielił stare tematy, ale jakby z większą werwą i pomysłowością. Dowodem na to choćby singlowy „Hybryd”, czyli dwie zwrotki o ojcostwie. KS
5. „Tabasko” (2002)
Druga płyta w dorobku i zarazem pierwszy klasyk w dyskografii łodzianina. O ile „Masz to jak w banku” miało swoje kapitalne momenty, o tyle w przypadku „Tabasko” mocnych numerów jest już zbyt wiele, by je wszystkie wyliczyć. Jasne, że poruszające „Kochana Polsko”. Jasne, że tytułowe nagranie niesione kultowym refrenem. Jasne, że szalona kombinacja z Tedzikiem w „Ziom za ziomem”. Teraz jednak, kilkanaście płyt Ostrego później, widać, że „Tabasko” swoją największą siłę brało z tego, czego czasami brakowało na kolejnych krążkach łódzkiego rapera – z równowagi między wkładem własnym a tym zaproszonych gości. W 2002 roku Ostry był jeszcze przede wszystkim raperem, o czym świadczyło to, że wciąż zdarzało mu się sięgnąć po cudzy podkład. W kolejnych latach rozwinął się jako producent, ale pod względem raperskim stał się dla wielu zbyt generyczny, mechaniczny. Na dodatek coraz rzadziej dzielił się mikrofonem. KS
4. „Szum rodzi hałas” (2005)
Pomnik polskiego rapu AD 2005. Pierwszy z wielkich albumów, przy którym kończą się jakiekolwiek dyskusje. Tutaj nie ma ani jednego słabego numeru! Zderzenie dwóch hip-hopowych światów, które połączyła jedna myśl i cel. Robienie dobrej muzyki. Genialny wówczas raper, który postanowił chwilę odpocząć od swoich ponadczasowych jazzujących beatów na rzecz j-dillowo-wyspiarskich wycieczek beatmakera, którego największym grzechem mogło być wtedy oddanie tych produkcji swojemu bratu. Na szczęście tak się nie stało i Ostry w swoim stylu płynął po specyficznych, aczkolwiek bardzo melodyjnych podkładach. Wiele z numerów, które się tutaj znalazły, to absolutna czołówka w twórczości obydwu panów i naprawdę jest sporym problemem wybrać coś konkretnego. Niech będą to „Radio”, którego tekst zdradza wszystkie inspiracje, i dystansujące pod każdym względem konkurencję „To ja mam flow”. Cuda. DB
3. „HollyŁódź” (2007)
Metamorfoza? Nie, w żadnym wypadku, ale „HollyŁódź” było otwarciem nowego etapu w karierze rapera. Jeszcze większy niż zwykle populista w „Afery kosztem nas” i „Daj mi pracę”, a jednocześnie inteligentny trefniś bawiący się konwencją w „Ostatnim takim sorcie”. Ostatni tak bardzo charyzmatyczny, piekielnie szczery, a momentami wulgarny w warstwie tekstowej album będący najlepszą hip-hopowa pocztówką tamtych lat, która momentami wydaje się odzwierciedleniem współczesnych czasów. Również jeden z nielicznych pozbawiony buraczanych wersów, jednak z początkami skrzeku, który swoje apogeum osiąga w mistrzowskim „Do tego bitu”. Wielkość należy oceniać również przez pryzmat cudownej muzyki. Przekopanie tysięcy winylowych płyt i doświadczenia wyniesione z „7” zaowocowały albumem, którego piękno powinien docenić nawet osiedlowy analfebeta przesyłający pozdorwienia do więzienia. Nie uwierzę, że nie poruszy go „Historia stylu”, „Cokolwiek ziom” i „Brat, nikt mi nie zabroni”. Przeklasyk z wymiatającym na każdym kroku DJ-em Haemem, pozdrowieniami dla braci Kaczyńskich i większości ówczesnych rządzących. Co najciekawsze – bezpośrednio po nazwiskach, na co nikt inny nie miał odwagi. DB
2. „Jazz w wolnych chwilach” (2003)
Różnica pomiędzy „Jazzem w wolnych chwilach” a bliźniaczą „Jazzurekcją” jest w zasadzie jedna. Relaks po zielonych specyfikach bardziej daje się we znaki. Tutaj jest też mniej kombinowania w beatach, mniej hardcore’u w warstwie tekstowej i nie ma aż tyle unoszącego się ducha klasycznego hip-hopu. Sample, z których korzystało niewielu, multum kiczowatego jazzu i sarmacki rozmach były wtedy kompletną nowością. Wszystko to ma w sobie olbrzymie pokłady uroku, które powodują, że ciężko się oderwać od dwóch płyt. Poruszające „Boże Igrzysko cz. 2” i „Samotność”, pełen chillu „Rap po godzinach”, przepis na nocną eskapadę w „Hajabuzie”, antycypujące wszystkie numery dla mam „Mówisz…” i najbardziej funkowy „Nie lubię poniedziałków” tworzą nierozerwalną całość. Nawet skity – „Luzzzzz” – wydają się niezbędne do pełnego zrozumienia tej płyty, a to świadczy tylko o jej wielkości.
1. „Jazzurekcja” (2004)
Wybór nie był łatwy, bo „Jazzurekcja” i „Jazz w wolnych chwilach” to albumy prawie tak samo dobre. Prawie… Po pierwsze, „Jazzurekcja” jest jednak krótsza, co w tym wypadku oznacza, że lepiej wyselekcjonowana. Po drugie, „Jazzurekcja” robi lepszy użytek z jazzowych sampli, układając z nich niepowtarzalny, gęsty, upalony klimat, w którym jadowity wokal Ostrego doskonale się odnalazł. Innymi słowy, o ile „Jazz w wolnych chwilach” fundowało w takim nastroju praktycznie jedynie „Rap po godzinach”, o tyle „Jazzurekcja” zapewnia nam hipnotyzujący, prawie 80-minutowy seans. Po trzecie, tylko w takiej atmosferze strumień świadomości Ostrego – bo trudno inaczej nazwać te teksty – jest w stanie uderzyć z odpowiednią siłą. Na kolejnych płytach zdarzało mu się wpadać w słowotok, bełkot, bywał zwyczajnie przegadany. Słuchając „Jazzurekcji”, odnoszę tymczasem wrażenie, że choć gospodarz nawija i nawija niemal bez końca, nie ma tu żadnego zbędnego słowa, ani jednego niepotrzebnego obrazu. Gdy łodzianin wyrusza na poszukiwania wosku, czuję, jakby poszukiwał Atlantydy. Gdy opowiada o stworzeniu świata, kupuję te kosmologię w całości. „Jazzurekcja” to jedna z tych płyt, które swoim nastrojem oddziałują tak mocno, że zaczynasz się przysługiwać tym surrealistycznym opowieściom już nie jako gadce naćpanego faceta, ale jako prawdzie objawionej. KS