foto: P. Tarasewicz
Na kilka chwil przed trzema koncertami Depeche Mode w naszym kraju (7 lutego – Kraków; 9 lutego – Łódź; 11 lutego – Gdańsk/Sopot) wzięliśmy pod lupę kompletną dyskografię tego kultowego zespołu. A wszystko po to, żeby sprawdzić, jak te płyty przetrwały (lub nie) upływ czasu. Oto 14 studyjnych krążków z Dave’a Gahana i spółki – ułożonych od najgorszego, do najlepszego. Lekko nie było, ale trud przesłuchania wszystkich albumów tej uwielbianej w naszym kraju kapeli zaowocował pierwszym tego typu rankingiem. A jak wyglądałoby wasze zestawienie?
14) „A Broken Frame” (1982)
Dwójeczka. Chciałoby się powiedzieć, że po personalnej roszadzie, jaka nastąpiła po nagraniu „Speak & Spell” (obrażonego Vince’a Clarka zastąpił Alan Wilder), zmianie ulegnie również – i to na lepsze – muzyka zespołu. A gdzie tam! DM w 1982 roku to wciąż kapela stojąca w rozkroku pomiędzy synth-popem a disco. Chłopaki coś niby kombinują z brzmieniem (wystający z całości, nieco inny „Leave In Silence” i jakby zapowiadający przyszłe czasy „My Secret Garden”). Niestety – ani nie ma tu ani jednego przeboju. Ani energii w tych anemicznych młokosach. W efekcie tego krążka nie da się dziś wysłuchać bez bólu zębów. Do piekła!
Najlepsze utwory: „Leave In Silence”, „My Secret Garden”.
13) „Construction Time Again” (1983)
Kiedy, jak nie na trzeciej płycie, skończyć z radosnymi „pajacykami” do syntezatorowego disco? No niestety – również nie tym razem. Dość powiedzieć, że największy przebój (również dlatego, że nie ma tu innych), czyli „Everything Counts” to nadal syntetyczny, taneczny numer pod nóżkę. Na szczęście są nowalijki – industrialne dźwięki w „Shame”, „More Than A Party” czy „Love, In Itself”. I teksty – wreszcie o czymś! O dewastacji środowiska („The Landscape is Changing”), wyścigu zbrojeń („Two Minute Warning”) czy o chciwości wielkich korporacji („Everything Counts”). Ale nie proście mnie, żebym tego albumu posłuchał jeszcze raz. Nie mam aż tyle wolnego czasu…
Najlepsze utwory: „Shame”, „More Than A Party”, „Love, In Itself”.
12) „Speak & Spell” (1981)
Debiut. Ze wszystkimi wadami i zaletami. „Klaszczący” automat perkusyjny, który nabija rytm oraz archaiczne dźwięki „proto-syntezatorów” – oto znak rozpoznawczy „jedynki” popularnych „Depeszów”. Jeszcze wówczas kwartetu, który swoją twórczość wysnuł i skleił ze spuścizny post punka, zimnej fali, new romantic i muzyki disco. Oczywiście brzmienie „Speak & Spell” to głównie zasługa Vince’a Clarka. To właśnie on – jak się okaże z późniejszych nagrań – wpuścił Gahana, Gore’a i Fletchera w te plastikowe, dźwiękowe maliny. Nic dziwnego, że z tej kiczowatej całości wyróżniają się jedynie dwa utwory Gore’a („Tora! Tora! Tora!”, „Big Muff”).
Najlepsze utwory: „Tora! Tora! Tora!”, „Big Muff”, „Just Can’t Get Enough”.
11) „Delta Machine” (2013)
Trzynastka. „To bardzo eksperymentalny album, pełen dziwnej elektroniki, nie przypominającej niczego, co grupa wcześniej stworzyła. Przy pierwszym przesłuchaniu odpychający równie mocno, co jego okładka. Na poprzednich płytach było po kilka utworów, które od razu zapadały w pamięć. Tutaj takich nie ma, każdy wymaga wielu przesłuchań, żeby się do niego przekonać” – pisał jeden z recenzentów. Pełna zgoda. Dlatego posłuchałem go dwa, trzy razy i… krążek ten trafił na półkę, gdzie pokrył się grubym kurzem. Podobnie jak ostatnie płyty U2.
Najlepsze utwory: brak.
10) „Exciter” (2001)
I weź tu dojdź człowieku z nimi do ładu i zrozum, co poeta miał na myśli… A serio – cztery lata bo najbardziej „brudnym” w ich karierze albumie „Ultra” grupa decyduje się na powrót w kierunku elektronicznych klimatów. Po jakiego grzyba? – zastanawiałem się w chwili wydania krążka, na którym znajduje się raptem kilka strawnych numerów. A Wy kiedy ostatni raz słuchaliście „Exciter”?
Najlepsze utwory: „Dream On” i „Shine”.
9) „Spirit” (2017)
Najnowsze dzieło zespołu. Podoba wam się ten album? Czy kupiliście go i słuchacie na zasadzie przyzwyczajenia, kierowani obowiązkiem. Bo mnie aż kusi pytanie, czy DM, podobnie jak U2, nagrywają dziś płyty tylko po to, żeby zagrać kolejne trasy koncertowe. A co do „Spirit” – wiochy nie ma, ale jak napiszę, że to nic więcej, ponad „emeryten-electro-pop-rock”, to depeszowi ultrasi mnie zjedzą. Smacznego!
Najlepsze utwory: „Where’s The Revolution”, „Going Backwards”.
8) „Playing the Angel” (2005)
Jedenasty album w dorobku DM, a dopiero pierwsza płyta z tekstami Gahana oraz pierwsza – od czasu „Some Great Reward” – zawierająca piosenki, które nie zostały napisane przez Gore’a. To był podobno warunek Dave’a. I Gore się zgodził. A my w efekcie dostaliśmy jeden z najbardziej eklektycznych albumów w dyskografii zespołu. Albumu, który spowity został mrocznym, triphopowo-ambientowym klimatem. W sumie nuda, ale jaka ładna.
Najlepsze utwory: „Precious”, „A Pain That I’m Used To”, „John the Revelator” oraz „Suffer Well”.
7) „Some Great Reward” (1984)
Czwóreczka. Pierwszy ich krążek, którego słuchanie sprawia mi autentyczną frajdę. Tu wszystko żre. Choć przecież to dopiero zapowiedź fajerwerków, które pojawią się na następnych dwóch albumach „Black Celebration” (1986) i „Music for the Masses” (1987). Jest mrocznie, tajemniczo, może nawet na lekkim gotyku. Słychać też, że Gore złapał wiatr w żagle, czego dowodem teksty o: związku opartym na dominacji seksualnej („Master and Servant”), zdradzie („Lie to Me”), rozliczeniu z Bogiem („Blasphemous Rumours”) czy równości społecznej („People are People”). Już jest dobrze, a najlepsze dopiero miało się zacząć…
Najlepsze utwory: „Master And Servant”, „People Are People”, „Blasphemous Rumours”.
6) „Black Celebration” (1986)
Wstyd nie znać, a już nie lubić to w ogóle… Oto płyta, od której tak naprawdę zaczęła się wielka, światowa sława zespołu. Tak, wiem, że – zdaniem (psycho)fanów i krytyków – to ich tzw. album przełomowy. I nie tylko dlatego, że wokalami dzielą się tu Gore i Gahan. To najbardziej „punkowy” ich materiał. Jakby surowy, pełen mrocznego klimatu. Z wisienką na torcie w postaci singla „Stripped”.
Najlepsze utwory: „Stripped”, „A Question of Time”, „A Question of Lust”.
5) „Sounds of the Universe” (2009)
Bez owijania w bawełnę – najlepsza płyta DM nagrana jako trio. „W pierwszej kolejności zachwyca brzmienie. Nałóg Martina Gore’a, polegający na maniakalnym wykupywaniu na eBayu starych analogowych syntezatorów i automatów perkusyjnych z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, okazał się zbawienny” – pisał Michał Kirmuć w recenzji dla „Teraz Rocka”. Słychać tu rozmach, pasję i energię. Da się wyczuć, że muzycy przegonili stare demony.
Najlepsze utwory: „Wrong”, „Peace”.
4) „Ultra” (1997)
Ta płyta powinna się nazywać „Krew, po i łzy”. I nie sposób jej słuchać w oderwaniu od kryzysu, na który złożył się nałóg Gahana i odejście Wildera. Najważniejsze jednak, że trio wzięło się w garść i przygotowało przyzwoity, a miejscami nawet przebojowy („Barrel of a Gun”, „It’s No Good”) materiał – rockowy, by nie powiedzieć rockowo-industrialny. Mocna, niepokojąca płyta. W sam raz na smutki. Jeszcze lepiej smakuje w aucie, w długiej trasie. Najlepiej w nocy.
Najlepsze utwory: „Barrel of a Gun”, „It’s No Good”, „Home” i „Useless”.
3) „Songs of Faith and Devotion” (1993)
Wyprowadzka Gahana do Ameryki, heroinowy ciąg i fascynacja grunge’em – to musiało się skończyć ostrym skrętem w kierunku rocka. Ze szczyptą gospel. Gore i Fletcher, nieco „zaszantażowani” przez Gahana i Wildera nowym repertuarem odartym z elektroniki, za to naładowanym brzmieniami gitary i perkusji, musieli jednak po latach przyznać (podobnie jak fani grupy), że ta (r)ewolucja to był bilet w jedną, ale dobrą stronę!
Najlepsze utwory: „I Feel You”, „In Your Room”, „Rush”.
2) „Music for the Masses” (1987)
Miód na uszy każdego „Depesza”. Pamiętam, że w naszym miasteczku był koleżka, który przekopiował okładkę tej płyty na fragment prześcieradła, wyciął i naszył na tył dżinsowej kurtki-katanki. To działało na wyobraźnię! Pierwsza płyta DM, jaką w ogóle usłyszałem. A tekst do „Strangelove” wyrecytuję bez zająknięcia o północy. Chociaż „Depeszem” nigdy nie zostałem.
Najlepsze utwory: „Strangelove”, „Never Let Me Down Again”, „Behind the Wheel”.
1) „Violator” (1990)
Dzieło sztuki. Album-pomnik. Opus magnum Depeche Mode. A to wszystko dzięki genialnemu balansowi między elektroniką, a gitarowym rockiem. Dodajmy do tego genialne, chwytliwe melodie oraz intrygujące teksty i… mamy płytę kompletną! Nieprzypadkowo „szalikowcy” DM na początku lat 90. obnosili naszywki ze słynną różą z okładki niczym relikwie! Choć czasem można było za to dostać po mordzie od punków i metali.
Najlepsze utwory: „Personal Jesus”, „Enjoy the Silence”, „Policy of Truth” i „World In My Eyes”.
Artur Szklarczyk