Przecenieni: trzech raperów (felieton)

Gdy promocja i szacunek wśród kolegów nie przekładają się na muzykę.

2014.02.25

opublikował:


Przecenieni: trzech raperów (felieton)

Tydzień temu opublikowaliśmy artykuł poświęcony najbardziej niedocenionym postaciom w hip-hopie . Znaleźli się tam trzej raperzy – Emil Blef, Jot, Afro Jax – i jeden producent, czyli Me?How?. Zastanawiałem się wówczas nad kryterium, soczewką, przez którą można by spoglądać na niedocenionych. Ostatecznie uznałem, że najlepszym wyznacznikiem będzie nieobecność w biznesie. Rzecz jasna, panowie mogli się pożegnać z hip-hopem z różnych powodów. Tyle że rozwikłanie ich wymagałoby śledztwa i wejścia z butami w życie osobiste. Nie wnikałem więc w to. Ot, byli, nie ma. A gdy byli, to nie dostali tyle, na ile zasłużyli.

Dziś pora poświęcić kilka słów tym, którzy wprost przeciwnie – wygodnie rozsiedli się w kabinie nagraniowej. Gdy piszę jednak o przecenionych, nie mam na myśli tytanów pracy w rodzaju Tedego czy Ostrego. Pracoholizm nie jest jeszcze warunkiem zjawiska, o które mi chodzi. Myślę o postaciach, które owszem, regularnie publikują własne wydawnictwa, ale równie często lądują na cudzych projektach. Poklask, jakim cieszą się wśród kolegów z branży, nie zawsze jest jednak uzasadniony. Zwrotki, które kładą (jako goście lub gospodarze), świadczą na pewno o popularności i szacunku wśród hip-hopowej braci, ale czy także o wysokich umiejętnościach?

{reklama-hh}

Miuosh



Pokaż mi drogę, jaką przeszedłeś, a powiem Ci, kim jesteś. Gdyby ktoś zapytał mnie o najbardziej konformistycznego i przewidywalnego w swoich wyborach rapera, nie miałbym wątpliwości – byłby to Miuosh. Jasne, progres na przestrzeni lat jest zauważalny (inna sprawa, że to kwestia tylko i wyłącznie solidnego rzemiosła), ale gdy spojrzeć na stylistyki, w których się obracał, zawsze jest o krok za kimś. „Miraż” Projektora to nic innego jak sierota po Pokahontaz. „Pogrzeb” musiał przejść niezauważony, bo chwilę miesięcy wcześniej premierę miały „Kwiaty zła” Piha. Za każdym razem propsów i wyników sprzedażowych nie było tyle, ile sugerowałaby imponująca lista zaproszonych gości. Wybór naturalny – trzeba uśrednić rap, zrównać do przeciętnej, stosunkowo pewnej konwencji, a więc trueschoolu. I przez kilka dobrych lat piątej strony świata było w muzyce Miuosha jakby mniej (pomijając oczywiście teksty, zakorzenione w Śląsku), zrobiło się bardziej ogólnopolsko i chyba wszyscy byli zadowoleni, bo i przyjęcie całkiem niezłe, i OLiS docenił. Tyle że ta muzyka nie szła prosto przed siebie, raczej stała w miejscu, a jeśli już, to bezpiecznie truchtała za trendami. Świetnie spuentował to Artur Adamek w naszej recenzji .

Na jesień planowany jest kolejny krążek MC, który doczekał się właśnie pierwszego singla, „Corony”. Ktoś może powiedzieć: „O, Miuosh wreszcie nie nudzi, coś kombinuje ze stylem, sięgnął po inny bit i inaczej na nim pojechał”. Ok, ma to sens, ale pozwólcie, że wrzucę kamyczek do tego ogródka. Bo jednak przychodzi kolejny powiew – tym razem nowej szkoły ze Stanów – i nasz „Pan z Katowic” oczywiście nie pozostał nieczuły na wcale już nie tak nowe (znów krok za resztą), skierowując swoją chorągiewkę w stronę newschoolowej średniej. Przypadek?

Diox (na zdjęciu)

Warszawski raper jest od pewnego czasu jednym z ulubionych obiektów drwin internautów zainteresowanych hip-hopem. Może nie powinienem tego pisać w momencie, gdy trwa nagonka artystów na trollów i hejterów, ale właściwie specjalnie się nie dziwię tym, którzy z członka Hi Fi Bandy „cisną bekę”. Dioxowi zdarzyło się kilka niezamierzenie zabawnych wersów z tymi o Piccolo i Filemonie na czele. Znamienne, że to właśnie je, a nie te przynoszące chlubę pamiętamy, gdy w pierwszej chwili myślimy o jego twórczości. Ale to nie wpadki Dioxa są głównym problemem jego twórczości. W końcu Małolatowi też zdarzyło się niewłaściwie rzucić kamieniem czy kurwą na „W pogoni za lepszej jakości życiem”, a mimo to tamten album to uliczny klasyk. Z dorobkiem Dioxa jest taki kłopot, że nagrywa on dużo, w różnych konfiguracjach, a rzadko kiedy mówi coś ciekawego. Trzeba przyznać, że warszawiak osiągnął w kwestii pustosłowia istne mistrzostwo – nikt jak on nie potrafi tak poprawnie, niemalże od linijki wchodzić w bit i zapełniać go wersami, po których nie pamięta się absolutnie niczego. Ubiegłoroczny album z Tedzikiem dobrze uwypuklił tę tekściarską niemoc Dioxa. Wszyscy ci, którzy zachwycali się (słusznie) szesnastką rapera w „Bombach na miasto”, musieli zadowolić się niezbyt imponującym moralizowaniem, a zamiast mięsistych przechwałek (konwencja zobowiązuje) dostaliśmy kilka złotych zasad, których Diox nauczył się w życiu.

{program-muzyczny}

Pih

Wiem, przecenić Piha to trudna sprawa. W końcu mamy do czynienia z jednym z klasyków białostockiej sceny, autora wybitnej „Wielkiej niewiadomej” jako JedenSiedem, solowego wykonawcę tyleż nierównego i momentami obciachowego, co niejednokrotnie porywającego przyprawiającego o ciarki na plecach. Jednak gdyby się zastanowić, to większość z tych komplementów kończy się wraz z 2008 rokiem, gdy raper wydał swoje najlepsze, na dodatek dwupłytowe dzieło, czyli „Kwiaty zła”. Bardzo źle się stało, że białostoczanin nie zakończył wtedy kariery, tak jak obiecywał. Być może dziś wymienialibyśmy jego ksywkę na równi z Eisem, a nie umieszczali w takim niechlubnym rankingu. A jednak, Pih był zdumiony recepcją „Kwiatów” i postanowił zostać na scenie, czyli w domyśle odciąć kilka kuponów od fantastycznej, ale na dłuższą metę męczącej koncepcji ze swojego opus magnum. Począwszy od pierwszego „Dowodu rzeczowego” coś nie gra. Sam pomysł, by rozpisywać ten materiał – raczej spójny i konsekwentny tematycznie – wydaje się już dziwnie podejrzany, ale nie o to chodzi. W ubiegłym roku planowałem opublikować recenzję trzeciego „Dowodu”. Ostatecznie zrezygnowałem z tego planu, gdyż nie chciałem się nad płytą znęcać, a wtedy wydawała mi się – i nadal taka wydaje – zła i nudna. Mimo to warto dziś przytoczyć kilka cytatów z tamtego niewydanego tekstu, bo dobrze pokazują, na czym polega pojęcie „przereklamowania” w stosunku do Piha, rapera, który wraz ze swoją wytwórnią sam się przereklamował i sam sobie zgotował ten los: „Na „Kwiatach zła” obraz rzeczywistości był podobny, równie jednolity, ale wówczas raper potrafił sprzedać swoją wizję. Dosadne, plastyczne wersy sprawiały, że nie tyle się ich słuchało, co oglądało – jak dobry film. Przy okazji „Dowodu rzeczowego nr 3” odczuwa się raczej znużenie. Linijki, które powinny wstrząsać, męczą. Wszystko to już było: od powracających wielokrotnie wersach o gównie i odbycie po piekielne wizje panien młodych, za którymi ciągną się czarne welony. Podobnie jak słodkie aż do bólu, banalne kawałki o relacjach damsko-męskich.(…) W jednym z nagrań rapuje, że nie ma takiego drugiego jak on. Prawda. Rzecz w tym, że autor „Dowodu rzeczowego nr 3” jakby zapomniał, że unikalny styl i artystyczne wypalenie dzieli cienka linia. To, co jeszcze kilka lat temu robiło duże wrażenie, dziś spowszedniało”.

Polecane