I kiedy taki fan znów wybrał się na np.: na koncert Kultu w ramach corocznej Pomarańczowej Trasy, albo miał okazję więcej niż raz uczestniczyć w koncercie jednego wykonawcy w ramach tej samej trasy to zaczynał dostrzegać pewien schemat. Powtarzalność. „Kutno! Kochamy Was!”, „Szczecin, jesteście najlepsi!”, „Głogów!? Jak się bawicie?!”. No, my się bawimy dobrze, a wy?
W życiu każdego fana przychodzi taki dziwny moment, w którym uświadamia sobie, że ci jego idole, bogowie, jeden z drugim, wcale nie mają tak kolorowo i fajnie. Że to tacy sami ludzie jak inni. Miewają zatrucia pokarmowe, bolą ich głowy, nie chce im się albo mają już dosyć. I że nie robią co chcą, a co muszą. W tej trasie to też tak śmiesznie nie jest. Pobudka, śniadanie w hotelu za wcześnie, za wcześniej wyjazd do kolejnego miasta, za ciasnym busem po zbyt dziurawej drodze. Kolejny soundcheck w zbyt kiepskim klubie i wieczorem następny koncert na którym trzeba „dać z siebie wszystko”, zawsze być w formie, mieć dobry humor i świetny kontakt z publiką. Czy się chce, czy nie. I po raz enty grać ten sam set z taką werwą, jakby się to robiło pierwszy raz. „Kłodzko! Chcecie jeszcze?!, jesteście gotowi?!”. I dalej hotel, śniadanie, bus, próba, obiad… „Wrocław! Jesteśmy dumni, że możemy tu zagrać”.
Gwiazdy światowe mają tak samo. Tylko na innym poziomie. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy takim Slashem w trasie. Albo członkiem Depeche Mode, nie wspominając o gwiazdkach pop. Co dwa, trzy dni w nowym mieście, w innym kraju. Technika buduje scenę, a my do znudzenia odpowiadamy na te same pytania lokalnych dziennikarzy. Odpowiadamy tak, jakbyśmy nigdy nie słyszeli pytania o to, jak się poznaliśmy, jak rozumieć tytuł płyty, dlaczego z zespołu odszedł ten czy tamten oraz czy pamiętamy tę chwilę, kiedy pierwszy raz mieliśmy w rękach instrument. Odpowiadamy cierpliwie, z uśmiechem. Przecież nie mogą o nas napisać, żeśmy zblazowane gbury. I do każdego z miliona zdjęć z fanami się uśmiechamy i zawsze mamy chęć i siłę na pozowanie, bo wiadomo… i autograf nam się nie wiadomo kiedy zredukował do jednego zawijasa. Mamy go tak przećwiczonego, że moglibyśmy go wykonać kredką świecową na szkle. Lewą stopą. No dobra, wiem że przeginam. A może nie?
Pamiętam jak ze dwa lata temu w Kongresowej Sting grał dwa wieczory z rzędu. Na pierwszym koncercie byłem „służbowo”. Poza robieniem zdjęć oczywiście chłonąłem wszystko, co działo się na scenie. Jego Wysokość Sting był zrelaksowany, rozluźniony i przed każdym numerem zabawiał publikę fajnymi anegdotami, żartami i historyjkami związanymi z zapowiadaną pieśnią. Przed „Fields of Gold” zagadnął, że ma domek na wsi. Taką posiadłość. Właściwie to zamek (wszyscy już się śmieją, wiadomo). No i że listy kury w nocy wykradały i trzeba było kurnik ogrodzić, że winnica i wino i sielanka. I że ten domek, sorry, Zamek, to otoczony był wzgórzami obsianymi zbożem. A zboże jak dojrzało, to w słońcu się kołysało jak „fields od gold”… Kolejnego wieczoru wybrałem się na koncert już z żoną, po cywilnemu, za biletem, jak każdy. I Jego Wysokość znów wirtuozersko gra, świetnie śpiewa, czaruje. No i ma rewelacyjny kontakt z oddaną mu publicznością. „Wiecie co, mam taki domek na wsi….”.
I kiedy tak rozmawiam z różnymi muzykami, to oni wszyscy, wciąż i uparcie powtarzają, że koncerty to sens ich życie, że ludzie dają im niesamowitą energię, że o to w tym całym muzykowaniu chodzi. Że kasa nieważna, że nakłady płyt nieistotne. Że tylko kontakt z fanami na koncercie się liczy. Że wyjście na scenę to najcudowniejsza rzecz, jaka mogła im się przytrafić w życiu. I wychodzą na tę scenę tak od 20-30 lat.
Jak tu się dziwić, że jeden z członków szalenie popularnego na świecie duetu nagle zasypia przy klawiszach na scenie… albo że inny idol nastolatek sądzi, że jest w zupełnie innym kraju, niż jest. A wyobraźmy sobie, jakie refleksje przychodzą do głowy mega-pop-gwieździe, której zdaniem na scenie jest tańczyć i prawidłowo ruszać ustami do playbacku? Co ona myśli wykonując ten sam układ ćwiczeń i patrząc na rozentuzjazmowany tłum? Do tych wszystkich powtarzalnych do bólu „wykonów”, identycznych wywiadów, hoteli i lotnisk dorzućmy jeszcze wścibskich paparazzi. No i co? Patrząc od tej strony, to czy faktycznie robienie w rozrywce jest takie rozrywkowe? 😉