Muzyczna turystyka – Artur Rawicz podsumowuje SnowShow

Kiedyś używałem terminu "turystyka muzyczna" raczej żartobliwie, dziś trochę mi wstyd.

2014.03.30

opublikował:


Muzyczna turystyka – Artur Rawicz podsumowuje SnowShow

20 lat temu, kiedy można już było wreszcie w miarę swobodnie jeździć po Europie, każdy ze sporadycznych wypadów był okazją do zdobycia płyt, o których w Polsce można było najwyżej pomarzyć. Każdy zakup był przemyślany i zaplanowany. Ceny zwalały z nóg.

W kolejnych latach, z różnych wyjazdów zagranicznych zawsze starałem się wrócić z jakąś płytą lokalnego wykonawcy. Najlepiej, żeby była to znacząca postać na rodzimej scenie i śpiewała w ojczystym języku. Jakieś przyzwoite rockowe granie, a nie ludyczna cepeliada. Dziś coraz trudniej o znalezienie sklepu muzycznego, zwłaszcza w małych miejscowościach, a i dystrybucja muzyki w sieci spowodowała, że atrakcyjność pomysłu spadła na łeb, na szyję. Nie mniej, to były pierwsze chwile, kiedy światy turystyki i muzyki miały dla mnie jakiś wspólny punkt.

Wizję łączenia podróży z muzyką skutecznie rozmazywali też polscy promotorzy i organizatorzy festiwali. Kurs złotego do twardych walut był już na tyle cywilizowany, że zaczęły do nas zjeżdżać wszystkie możliwe gwiazdy i nie było potrzeby ganiać za nimi po świecie. Oczywiście ze Szczecina zawsze było (i jest) bliżej na koncert do Berlina niż do Warszawy, a i wybór większy; Praga też wysysała polskich fanów z krajowego rynku koncertowego… ale to zupełnie inna kwestia.

I kiedy kilka lat temu Michael Eavis, szef Glastonbury wieszczył upadek festiwali w znanej nam formule, to ostatnią rzeczą, o której bym pomyślał,  było łączenie wyjazdów i muzyki w jeden projekt. Jeśli już się nad czymś zastanawiałem, to czy Eavis ma rację (daleki byłem od przyznania mu jej) i jak to wszystko się potoczy. Wszak u nas festiwale rozwijały się jak grzyby po deszczu. Ale zmiany zachodziły, trudno było jednak dostrzec te jaskółki. Dupa ze mnie, a nie obserwator.

Pomysł na imprezy typu SnowShow nie jest polski. Byli już inni przed nami, ale tym razem nikt nam daleko ni uciekł, nikogo gonić nie trzeba, a wielu może się od nas uczyć. Byłem w Risoul, byłem w Albenie. Przed chwilą wróciłem z Les Orres. Pomysł na takie wyjazdy jest prosty. Genialny w swej prostocie. Wystarczy zapewnić idealne warunki do uprawiania – w tym przypadku – sportów zimowych, przygotować pierdyliard różnych aktywności na i pod stokiem. Imprezy w różnych stylach, zwariowane konkursy, turnieje w pokera czy co tam jeszcze przyjedzie do głowy. Zaprząc do współpracy sprytnie dobranych sponsorów, którzy ugrywając trzy grosze dla siebie dorzucą kolejne trzy do portfela uciech i rozrywek. A wieczorem, kiedy zwykle pozostaje snuć się od jednej do drugiej przepełnionej knajpki (bo więcej ich nie ma) wystarczy postawić scenę i zaprosić wszystkich na darmowe koncerty. W tym roku można było zobaczyć Grubosna, Wenę, Łąki Łan, Xxanaxx, Donatana z Cleo, a w roli headlinera Modestep. Proste? No jasne, że proste. Trzeba tylko umieć do ogarnąć.

Sam pomysł, to jeszcze mało. Doświadczenie w prowadzeniu biura podróży, świetna logistyka i organizacja (w Les Orres „wokół” dwóch tysięcy uczestników zasuwało 200 osób obsługi) oraz zaplecze techniczne i gotowe. Ot, cała tajemnica. Jasne, zdarzają się potknięcia, są jeszcze organizatorzy, którzy kompletnie nie mają pojęcia, na co się porywają… Są i tacy, którzy jako główną atrakcję swojego eventu komunikują możliwość imprezowania z jakąś gwiazdą, którą zapraszają na swój wyjazd (tak, dostałem i taką ofertę w tym roku), ale rynek sam oczyści się z takich anomalii. Z drugiej strony, to właśnie często Francuzom opadały szczęki i osuwały się getry, kiedy widzieli co i jak można zorganizować. Swoją drogą, widok lokalnej ochrony wytrzeszczającej roześmiane oczy podczas koncertu Łąki Łan był bezcenny:).

Jakiś czas temu wśród moich znajomych wyjazdy na festiwale zaczęły funkcjonować jako atrakcyjny sposób na spędzanie wakacji czy urlopu. Taki Open`er zawsze był okazją do zobaczenia fajnych koncertów i wsadzenia tyłka w Bałtyk (no, może poza pierwszą edycją). A teraz na rynku pojawiły się zupełnie inne możliwości. No, nie na taką skalę jak w trójmiejska impreza, ale za to z odwróconym priorytetem. To muzyka jest dodatkiem do aktywności (imprezy na stoku czy plaży, a wieczorem koncerty). I jak zauważył to jeden z muzyków w Les Orres, jest to zupełnie naturalny pomysł, bo historia romansu muzyki ze sportem jest bogata.

I wcale to wszystko nie oznacza, że tradycyjne festiwale zaczną upadać jeden po drugim a wszyscy muzycy będą musieli zaopatrzyć się w paszporty. Orange Warsaw Festiwal jest świetnym przykładem na to, że festiwale miejskie mają się coraz lepiej. Po prostu rozwinęła nam się atrakcyjna alternatywa dla tych, którzy nie wyobrażają sobie życia bez muzyki. Nieważne, czy jest się małolatem dla którego równie ważne jest przyjmowanie alko w przemysłowych ilościach, czy też oldboyem ceniącym wygodę i komfort. W ramach jednej i tej samej imprezy jedni i drudzy znajdą ofertę dla siebie. A wieczorem na koncert. Od czasów wracania z zagranicznych wyjazdów z wymarzoną płytą minęły lata świetlne. To już inna epoka. Dzięki Bogu.

Podczas
SnowShow nagraliśmy rozmowy z artystami występującymi na imprezie. Na początek Łąki Łan, kolejny materiał już w poniedziałek.

1 NA 1: Artur Rawicz vs Łąki Łan

1 NA 1: Artur Rawicz vs Donatan i Cleo

1 NA 1: Artur Rawicz vs CNE

1 NA 1: Artur Rawicz vs W.E.N.A.

1 NA 1: Artur Rawicz vs Xxanaxx

1 NA 1: Artur Rawicz vs Grubson

 

 

Polecane