Foto: P. Tarasewicz / CGM.PL
Scena rapowa pożegnała weterana rodzimej estrady cieplej niż niejednego tragicznie zmarłego rapera. Kondolencje i wspomnienia płynęły m.in. od Kafara, Safula i Kacpra HTA po ReTo, Bedoesa i Belmondo. Osobiście pożegnał się naczelny Popkillera Mateusz Natali, nie zabrakło stosownych postów na kierowanych do młodszych odbiorców fanpejdżach Drejk i Hype, gdzie jakakolwiek próba „beki” kończyła się w komentarzach słusznym napiętnowaniem.
Robiąc rejwach
-Dziękuję za zbudowanie legendy, której nikt na polskiej doradzie nie dorównał i, umówmy się, już nie dorówna – pisał Radek Miszczak, współautor leksykonów nt. rapu i r’n’b, współorganizator Hip-Hop Kempu. I dodał swoje zdjęcie z artysta, gdzie na Radkowej koszulce widnieje wymowny napis „FlyLo & SunRa & Parliament & Krzysztof Krawczyk”. Różnie można go odbierać, choć zdecydowanie więcej w tym uznania niż ironii. Odezwał się też Wini z prostolinijnym, wzruszającym:
– Mam nadzieję, że jesteś w tym Niebie, w które wierzyłeś.
Mam wrażenie, że nikt z branży nie kłaniał się śmiesznemu 70-latkowi z memów dlatego, że tak wypada i tak każe owczy pęd. Natalii i Wini zrobili z facetem wywiady, Miszczak był z nim „na ty”. Z raperami różnie – jedni pamiętali go zapewne z radia w rodzinnym domu i jak trwał na scenie kolejne lata pomimo przeciwności, inny od zgorzkniałych, zdziwaczałych i poszarzałych dinozaurów. Drudzy z imprez, na których didżej puszczał remix „Chciałem być” (fakt nie opinia, właśnie czytałem taką relację z wrocławskiego Alibii) albo na których Krzysztof występował, ku własnemu zaskoczeniu bawiąc trzy pokolenia publiczności (np. zamknięcie sezonu Ulicy Elektryków, gdzie ludzie „mogli posłuchać koncertów artystów hip-hopowych, alternatywnych i DJ-ów”, a po Krawczyku grał m.in. Spisek Jednego i SLG).
Być może ktoś pamięta materiał w Polityce, gdzie wypowiadający się wokalista uszanował rap jak mało kto.
– Dawno temu w Stanach zetknąłem się z tym gatunkiem, gdy jeszcze raczkował (…) Już wtedy zastanawiało mnie to, że raperzy mają więcej treści do przekazania niż w normalnej popowej piosence, w której jak nie wiosna i miłość, to smutek, róże i bzy (…) Tak jak rock’n’roll był wyrazem protestu, tak i w rapie jest go wiele. Każde pokolenie ma swoje pretensje, swój bunt i ból. Ja zawsze mówiłem swoim kolegom: “Wsłuchajcie się w to, co ci hiphopowcy mają do powiedzenia”. Podobało mi się, gdy również w Polsce ta kultura zaczęła robić artystyczny rejwach – mówił Ryszardowi Wolffowi artysta. W każdym razie, jeżeli ktoś chce zapytać „o co w tym wszystkim chodzi?”, potrzebuje tylko jednego. Edukacji.
Jest rap, jest Krzysiu
Czy to się komuś podoba, czy nie, Krzysztof Krawczyk był punktem odniesienia dla wielu pokoleń i zwolenników skrajnie różnych estetyk. I nie tylko widać to po wallach po jego śmierci, ale również słychać w nagranych za jego życia numerach. Taco Hemingway przyznaje w „ZTM”, że ma „wąsy jak Krzysiu”, Zbuku dogania horyzont „nucąc Krawczyka”, zaś Koldi z Alcomindz rzuca „Mamy były takie same gdy im śpiewał młody Krawczyk”, spekulując na temat rozwiązłości ich córek. O.S.T.R. z Hadesem wiedzą doskonale, kto tu był polskim Escobarem, a przynajmniej tak sugeruje ich „Illuminati”. Major SPZ nawiązuje do „Za tobą pójdę jak na bal” z Popkiem u boku, Barto Katt z Kozą czynią iluzję do utraconej gitary z „Mój przyjacielu”, zaś „Parostatek” przywołują nie tylko Solar z Białasem (a propos dodatniego wskaźniku fejmu), ale też czyni to Jeżozwierz podczas ostrej narracji z pola bitwy, widząc na mostku kapitańskim samego Charona.
– Jesteś kurwa Krawczyk, lecz nie pimp jak Krzysiek / Tylko ten tramwajarz – wrzuca Młody Dzban w „Medycynie Alternatywnej” i rzeczywiście Krawczyk był tu pimpem, o którego nikt nie prosił i na którego nikt nie zasługiwał. Najbardziej wielkanocny rodzimy raper Kuba Knap, dwa metry wywalonych jaj, na zawadiackim projekcie Wpierpol podpisał się jako Krzysztof Knapczyk. Naprawdę trzeba coś dopisywać? Czy to przewózka, czy swag, czy flex – nazywajcie jak chcecie, on to miał. W czasach, gdy szczytem ekstrawagancji naszych starych były dzwony z bistoru.
– Mogłeś słuchać Pendereckiego, Pei albo pierwszego dema Beherit, a i tak lubiłeś Krzycha – napisał dopiero co na swoim wallu pisarz Łukarz Orbitowski. No właśnie, mogłeś (albo mogłaś, to bez znaczenia) słuchać bekowego trapu, prawilnej nawijki, najntisowej rzeźni albo południowo-kalifornijskich wygrzewów, a Trubadur i tak się z niego wychylił.
W 2014 r. Mateusz Natali pytał na łamach magazynu CKM Sokoła, czy aby przypadkiem nie żałuje jakiejś artystyczno-biznesowej decyzji.
– Nie, chyba dobrze decydowałem. Żałuję innej akcji – poproszono mnie gdzieś w 2004-2005 roku o napisanie tekstu na płytę Krzysztofa Krawczyka. Odrzuciłem odruchowo, wtedy wydawało mi się to wieśniackie, a dziś żałuję, bo byłoby to fajne doświadczenie – odpowiedział Sokół. Ja też żałuję. Wyobrażacie sobie ten numer?
Natchnienie dla producentów
Krawczyk towarzyszył polskiemu hiphopowi od początku, od lat 90., pewno nawet o tym wówczas nie wiedząc. O$KA na debiucie warszawskiego OMP, pierwszym albumie w katalogu Asfalt Records, sięgnął po „Ten dzień” z 1974 roku przeszczepiając próbkę zgoła niepolskiego luzu do „Zobacz co potrafię”. Musiał być bardzo zadowolony z efektu, bo sampel wrócił rok później na zakończenie solowej już „Kompilacji”. A echa twórczości dawnego bigbitowca rozbrzmiały również na następnej płycie Olimpu Muzycznej Plejady. Dźwiękowy kolaż w „A? (Niedosłownie)” zawiera przyspieszony cytat z „Pogrążonej we śnie Natalii”. O$KA nie był tytanem pracy i nie grzebał w numerach zbytnio, łapał się za sam ich początek.
Nie trzeba jednak wcale sięgać do czasów tak zamierzchłych.
– Muzyka tego Pana towarzyszyła mi od najmłodszych lat, nigdy nie miałem okazji poznać, ale twórczość m.in. Pana Krawczyka rozwinęła u mnie wrażliwość muzyczną i nie wiem ile, ale paręnaście bitów na pewno zrobiłem inspirując się nutami i dźwiękami, które usłyszałem w numerach Pana Krzyśka – pisał u siebie na Insta. W zwrocie „Pan Krzysiek” jest więcej autentyzmu niż w całej dyskografii Sentino.
„Chciałem być” Szesnastego i Białasa pożycza sobie refren z wcześniej o 13 lat, Krawczykowej piosenki pod tym samym tytułem. Krótko pisząc – siadło.
Tak się to powinno robić. Wara wszyscy pseudo producenci i blendmakerzy, którzy chcą się wybić na fejmie Pana Krzysztofa – czytamy w jednym z najpopularniejszych komentarzy na YouTube.
– Z całego tego krawczykowego chłamu, który ostatnio zalewa YT, to chyba jedyny, jeden z nielicznych kawałków, który naprawdę jest zrobiony porządnie… Propsy 😉 – głosi drugi. I rzeczywiście był to czas żerowania na twórczości rodzimej legendy, akcji „Krzysztof Krawczyk na Hip Hop Kemp 2016”, nominacji do Hot 16 Challenge i memiarskiej bieda-ironii.
Grunt, że tym razem w podejściu nie zabrakło szacunku – z grafiki towarzyszącej utworowi wychodzi na to, że Krawczyk jest tu bohaterem pierwszoplanowym. Co zaś do „sklejek” nie zawsze było źle – „Prowo” Quebonafide (i Eripe) musiało wsiąść na „Parostatek”, żeby nadświetlna prędkość chrapliwej nawijki robiła odpowiednie wrażenie. Rejs sponsorował odpowiedzialny za blend 2sty, szczerze pisząc znacznie ciekawszy na tym akurat polu niż w rapie.
Znakomitym zamknięciem tego wątku byłby sampel u Bernera. Bo co to jest za historia, że numer naszego Krzysztofa przyczynił się do powstania kawałka B-Reala z kultowego Cypress Hill i króla Miami, Maybachów, ghostwritingu (oraz służby więziennej) Ricka Rossa.
– Może rapu uczył Cypress, może Krzysztof Krawczyk – rapował niegdyś Kopruch. Why not both? Wszystko pięknie, tylko przyzwoitość nakazuje dodać, że samplowany jest akurat drugi głos w „Trudno tak” – Edyta Bartosiewicz. To jednak nie koniec, Krawczykowe „Nim zgaśnie dzień…” słychać w „Death Parade” Roca Marciano.
Środowisko rapowe powinno podziękować za inspiracje, ale też pochylić się nad życiorysem, bo ten jest godny wyrazów uznania i filmowej superprodukcji. W tym drugim wypadku skończy się pewno na serialu pozostawiającym więcej wątpliwości niż kondolencje Prezydenta, zostaje zatem uznanie.
Pomyślmy, mamy w Polsce aktywnych raperów urodzonych jeszcze w latach 70. Widzimy też, że branża i odbiorcy nie ma litości dla dawnych idoli. Pierwszy odsiew pionierów stylu miał miejsce jeszcze w latach 90., erze fatalnych kontraktów, nieskończonej artystycznej naiwności i prozy życia, która miała do zaoferowania bezrobocie bądź wojskowe kamasze. Następnym sitem był posthiphopolowy upadek boomu, kolejnym opóźnione i tak u nas mocno przejście na trap. Na najwyższym rapowym poziomie rozgrywkowym zostali nieliczni. Oczywiście godne szacunku jest na przykład to, że ten sam typ, który nawijał na płytach Volta i wydał z zespołem płytę u Krzysztofa Kozaka, kilkanaście lat później decyduje się na właściwą płytę solową, zbiera śmietankę rapowo-producencką, sprzedaż się zgadza, a z zewsząd słychać brawa do pary z mlaskaniem reklamodawców.
Tylko ile takich przebudzeń mocy miał Krawczyk? Przecież tu same lata 60. i Trubadurzy wystarczyłyby, żeby niemałą czcionką wpisać go do historii polskiej muzyki rozrywkowej – bo „Przyjedź mamo na przysięgę” nagrodzone w Opolu, bo piosenka do popularnego (właściwie do dziś) serialu „Wojna domowa”. Lata 70. wiadomo, pasmo polskich zagranicznych i rodzimych festiwali, konkursów i plebiscytów; niezatapialny „Parostatek”, wychodzący z sopockiego trójboju z trzema złotymi medalami „Rysunek na szkle”, „Pogrążona we śnie Natalia”, „Jak minął dzień”… Potem przerwa na struggling & hustling. W latach 90. pokryty platyną album „Gdy nam śpiewał Elvis Presley”. Następna dekada? O rany, płyta z Bregoviciem, płyta ze Smolikiem, duet z Bartosiewicz, generalnie pozamiatane. Nawet za tym przypadkowym życiu po życiu po życiu po życiu, które zafundował w 2015 projekt unitrΔ_Δudio (a więc Paweł „P.A.F.F.” Kasperski) kryje się klasa piosenki.
– Uważam, że pan Krzysztof jest bardzo interesującym artystą. Pół wieku w branży, eksperymentowanie z różnymi stylami muzycznymi, a także jego autentyczność zasługują na uznanie – mówił Polityce autor remiksu „Chciałem być”.
I to nie był łatwy los. Od początku cień rzucały na biografię śmierć ojca i depresja matki, bieda, mnóstwo przeprowadzek. Potem złoty moment kariery (za którym równolegle ciągnęło się niekończące pasmo chałtur) sabotowała wiecznie poirytowana imperialistycznymi wymysłami cenzura, poza tym polscy artyści nie grali wtedy z zagranicznymi towarzyszami na równych prawach, a to wciąż jeszcze młodego i ambitnego bolało. Wreszcie popalić dała emigracja. „Krawczykowi w Stanach fatalnie szło. Pracował na budowie, organizował kinderbale dla pięćdziesięciu osób, a pijani rodacy szczali mu na mokasyny. Gdy wrócił do kraju, pamiętały o nim tylko gazety katolickie i gościu z Disco Relax” – odnotował Orbitowski, i tak nie wspominając o rozpadzie małżeństwa czy aresztowaniu. Zaczął wychodzić na prostą i proszę, pod koniec lat 80. wypadek samochodowy, wynikiem którego „miał pękniętą żuchwę, uszkodzone kości policzkowe, złamaną szczękę, centralne zwichnięcie stawu biodrowego i złamaną nogę”. Renesans drugiego tysiąclecia skutecznie obrzydzały media jadąc – nie bez swoich racji i argumentów oczywiście – z muzyką uznaną przez nich za kiczowatą, przypałową, podrzędną. Przecież to jest taka biografia, jaką rap uwielbia, wcale nie ze względu ma marihuanę w Jarocinie czy plastikowe płytki w nosie pozwalające na kokainowe szaleństwa. Rzecz w podnoszeniu się z bruku, sinusoidzie rozpiętej między sławą a niebytem, uwielbieniem i obojętnością, kompleksem zachodu wpisanym w DNA, karierze traktowanej niepoważnie przez określone pokolenia. I tym, żeby mieć dla swojego producenta kanapkę (odsyłam do wspomnienia Andrzeja Smolika)
I co raperze, serio chcesz rozczulać się znowu nad swoją rozdmuchaną infamią?
Być kimś, być sobą
Wyrazy uznania należą się bohaterowi tego tekstu nie tylko za to, co zrobił. Ale również za to, czego nie. Wystarczy popatrzeć na Mariana Lichtmana, przyjaciela z Trubadurów, który wspinał się na Himalaje krindżu odpicowując dawny zespół na „hiphopowo”, pomagał budować rapową potęgę Piotra „Pikeja” Kukulskiego czy skatował nas scatując do Molesty, Żabsona czy w drugiej edycji hot16challenge. Albo chociażby Jana Borysewicza, najpierw wieszającego na rapie psy, a później chętnie wyciągającego rękę po pieniądze w ramach chałturniczego projektu Roberta M.
Jasne, Krawczyk nie raz i nie dwa był ambasadorem złego gustu (nowy rap jest z nim przecież za pan brat i to Fisz „Kościoły, beton, kościoły, przeboje Krawczyka” wychodzi na dziadersa). Gdy jednak duża wytwórnia poczuła pieniądz, umiał powiedzieć
– Nie chcę się za wszelką cenę podlizywać młodym. To musiałoby być coś zgodnego z moim charakterem.
Krawczyk może być polskim Elvisem (właśnie to określenie przypomniał Kuba Żulczyk) bądź polskim Tomem Jonesem (to z kolei przypomniała Urszula Dudziak), ale szanujemy go, bo był Krzysztofem Krawczykiem. I miał swój charakter.
– Chciałbym być kiedyś zapamiętany jako równie solidny artysta, nie ten co zarobił najwięcej czy wzbudził najwięcej kontrowersji, ale ten który od początku do końca robił swoje i robił to najlepiej jak potrafi. RIP – zakończył swój wpis Małach. Wszystko w temacie.