foto: mat. pras.
Dla jednych 1997 rok będzie początkiem twardej komercjalizacji gatunku. Dobrym przykładem jest Wu-Tang Clan. Kolektyw, który jeszcze niedawno decydował o ciężkim, podziemnym brzmieniu Nowego Jorku i robił furorę wśród najtwardszych rapowych głów, w momencie wydania swojego drugiego wspólnego albumu „Wu-Tang Forever” był już oswojoną przez mainstream, obecną w największych mediach grupą. Czy jednak wejście do wielkiego biznesu zepsuło Klan? To temat na osobną dyskusję. Sam postawiłbym sprawę inaczej: rozczarowanie, jakim w oczach wielu był drugi krążek, wynikało nie tyle z wypolerowania brzmienia czy średniej dyspozycji niektórych członków, co zwyczajnie długości materiału. Dwupłytowe wydawnictwo przyniosło kilka kapitalnych momentów, ale jako całość – mimo że nagrywane przez liczny zespół – się nie obroniło.
Innym ciekawym przypadkiem jest Mase, pochodzący z Florydy, ale związany z Nowym Jorkiem raper, który mając 20 lat, zaczął być lansowany na następcę zastrzelonego w marcu 1997 roku Notoriousa B.I.G. Taka reklama na pewno nie służyła temu chłopakowi wśród hip-hopowych purystów. Debiutować w cieniu zamordowanej legendy, która dopiero co zdążyła wydać imponujący, dwupłytowy album („Life After Death”) – przyznacie, to niełatwa sprawa. Szczególnie, że Mase wchodził na rynek jako protegowany Puff Daddy’ego, a więc gościa, któremu bardziej zależało na liczeniu pieniędzy, niż na szczególnej trosce o jakość muzyki (patrz chociażby „I’ll Be Missing U”, wielki przebój tamtego lata, a poza tym przykład pasożytniczego samplingu). Daddy’emu jednak w tym roku wszystko wychodziło: z marketingowego punktu widzenia śmierć Notoriousa spadła mu z nieba, do tego olbrzymi sukces jego debiutanckiej płyty „No Way Out”, no i – do czego zmierzamy – nie mniejsza popularność „Harlem World”, czyli płyty Mase’a. To było do przewidzenia? Pewnie tak, ale co ważne, krążek Mase’a prezentował też całkiem przyzwoity poziom. Recenzje wśród dziennikarzy były raczej przychylne, a echa albumu usłyszeć można było po latach w Polsce. „Dziś chciałbyś mieć mainstream jak za czasów pierwszej płyty Mase’a”, rapował dziesięć lat po wydaniu „Harlem World” Ten Typ Mes w jednym z nagrań 2cztery7.
Powyższe przykłady Wu-Tang Clanu i Mase’a – ale nie tylko one, bo także np. „Big Willie Style”, stylowy powrót Willa Smitha do rapu, czy drugi album Jaya Z, jeszcze mocniej flirtującego z głównym nurtem, też dawały radę – pokazują, że w 1997 roku mainstreamowe aspiracje nie zawsze musiały skutkować obniżeniem poziomu. Oczywiście ten sam rok dostarczał też skrajnie odmiennych przykładów. Wspomnieliśmy już o Puff Daddym, ale dorzućmy do tego jeszcze Mastera P, innego rapera-biznesmena, który konsekwentnie budował swoje muzyczne imperium. W 1997 roku wydał w swojej wytwórni No Limit Records płytę „Ghetto D”. Krążek dotarł do pierwszego miejsca listy Billboard w zakresie r&b i hip-hopu, sprzedając się w ilości 260 tys. egzemplarzy w pierwszym tygodniu, co jak na tamten czas było bardzo dobrym wynikiem. Sukces „Ghetto D” polegał z jednej strony na baunsowych, południowych podkładach stworzonych przez naczelnych producentów No Limit Records, Beats By The Pound, a z drugiej na powielaniu gangsterskich wzorców znanych z Kalifornii. Master P, jak słusznie napisał jeden z użytkowników serwisu Rate Your Music, „w kiepski sposób naśladuje ludzi, którzy rapują o wiele lepiej od niego”, i w konsekwencji „Ghetto D jest synonimem tego, co najgorsze w muzyce tamtych czasów”.
Co więc mógł zrobić w takiej sytuacji świadomy fan rapu? Gdzie zwrócić swój wzrok i słuch? Cóż, mógł trzymać się sprawdzonych raperów: Boot Camp Clik, którzy właśnie wydali wspólny krążek „For The People”; O.C. i Diamonda D z ich najlepszymi albumami w karierze; duetu EPMD, który w chwale wrócił po kilku latach nieobecności („Da Joint”!); Capone N Noreaga z ważnym, zwłaszcza dla rozwoju polskiej sceny ulicznej, „The War Report”.
Ten sam słuchacz mógł jednak trochę głębiej pogrzebać w podziemiu i zobaczyć, że oto na rynku kształtuje się nowy twór, wytwórnia Rawkus. 1997 roku przyniósł dwa ważne wydawnictwa w katalogu tego labelu. Po pierwsze składankę „Soundbombing” – choć prawdę mówiąc, o wiele bardziej polecam drugą część tej kompilacji z 1999 roku. Po drugie: „Funcrusher Plus” Company Flow, czyli kto wie, czy nie najlepszą płytę undergroundu drugiej połowy lat 90. Trudno stwierdzić, kiedy El-P był lepszym producentem: wtedy, u progu kariery, czy dziś, podbijając muzyczny świat swoim projektem z Killerem Mikiem, czyli Run The Jewels. Wiem jednak, że „8 Steps To Perfection” to jeden z najmocniejszych numerów w historii.