Jak część Czytelników zdążyła pewnie zauważyć, pisząc o hip-hopie w latach 90., posługiwaliśmy się dotychczas prostą, ale poręczną opozycją – Wschodnie Wybrzeże kontra Zachodnie. 1995 rok to chyba dobry moment, by nieco przełamać ten schemat. Nie dlatego, że jesteśmy w połowie opowieści. Po prostu dochodzimy do momentu, gdy opisywanie hip-hopu w ten sposób staje się zbyt dużym uproszczeniem. Uproszczeniem, któremu wymyka się bogactwo gatunku.
Paradoksalnie, dzieje się to w momencie, gdy konflikt między Wschodem i Zachodem zbliża się do swojego apogeum. Za chwilę, już za rok, padną pierwsze strzały. Kule dosięgną najpierw 2Paca, a pół roku później – Notoriousa B.I.G. O co więc chodzi z tym bogactwem, skoro w 1995 roku wszyscy żyją beefem między Nowym Jorkiem i Los Angeles?
By przekonać się, w czym rzecz, porzućmy na chwilę ten – istotny, to prawda – konflikt i zwróćmy wzrok gdzie indziej. Jest 1 marca, Shrine Auditorium w Los Angeles. Właśnie wręczane są nagrody Grammy. Najciekawszą debiutantką okazuje się Sheryl Crow. Piosenkę roku pisze Bruce Springsteen („Streets Of Philadelphia”). Akademia docenia wreszcie wydawnictwo „MTV Unplugged” Tony’ego Bennetta, nagradzając je tytułem najlepszego albumu. A co się dzieje w interesującym nas, hip-hopowym światku? Cóż, tu też dochodzi do ewenementu. Po raz pierwszy w historii statuetkę w kategorii rap otrzymuje kobieta. 25-letnia Queen Latifah. Utwór „U.N.I.T.Y.”, który przyniósł jej to prestiżowe wyróżnienie, jest istotny z jeszcze innego powodu: ta piosenka to manifest kobiety, której zaczyna być ciasno w hip-hopie. Kobiety, która boi się pogardy ze strony kolegów z branży. Akademia, doceniając ten singiel, wyraźnie opowiedziała się przeciwko gangsta rapowi. Grammy dla „U.N.I.T.Y.” to jakby Grammy dla „Used To Love H.E.R.” Commona; to wyraz szacunku dla Narodowego Kongresu Kobiet, który niedawno protestował przeciwko promocji przemocy w hip-hopie.
W 1995 roku docenione zostają zatem rapujące kobiety. Docenieni zostają także DJ-e, choć może bardziej na miejscu byłaby inna forma, mniej gramatyczna – DJ sami się docenili. Od początku lat 90. ich pozycja w hip-hopie konsekwentnie spadała. Kiedyś ich praca pozwoliła gatunkowi nabrać rozpędu. W połowie ostatniej dekady XX wieku byli jednak w cieniu. Raperów, producentów. Gramofon, instrument, na którym wyczyniali cuda, kojarzył się raczej z samplowaniem. Nie ten, który potrafił pocisnąć z fajnym skreczem, zbierał splendor. Raczej ten, kto umiał wyszarpać z winyla kozacką pętlę. W środowisku DJ-skim potrzebna była więc konsolidacja. Udało się ją uzyskać przy okazji wydawnictwa o znamiennym tytule „Return Of The DJ”. Pierwsza część z tej serii, zaprezentowana w 1995 roku, powstała wspólnym wysiłkiem ówczesnych gigantów sceny turntablistycznej. Szczególnie trzy ekipy są warte zapamiętania: X-Ecutioners, Invisibl Skratch Piklz oraz Beat Junkies. Przez kolejnych kilka lat to oni będą rządzili w swojej branży.
Trzeci powód, dla którego warto wychwalać 1995 pod niebiosa, to doskonała dyspozycja g-funku. Wprawdzie nasi dotychczasowi bohaterowie, Dr Dre, Ice Cube czy Snoop Dogg, nie wydali w tym roku żadnego krążka, a Eazy-E – inna postać, o której się rozpisywaliśmy w naszych wspomnieniowych cyklach (szczególnie w tym o beefach) – zmarł w marcu, to sprawy w swoje ręce wzięli inni geniusze kalifornijskiej sceny. Przede wszystkim kilka słów należy w tym miejscu poświęcić DJ-owi Quikowi. Ten pochodzący z Compton producent i multiinstrumentalista nigdy nie doczekał się takiej sławy jak np. Dre, bo też nigdy nie angażował się w tak spektakularne przedsięwzięcia. To jednak bodaj najbardziej utalentowany beatmaker w historii Los Angeles, człowiek obdarzony niezwykłym wyczuciem, zmysłem do melodii i zwyczajnie w świecie muzykalnością. Dowodem tego „Safe and Sound”, jego najważniejszy album, na którym wspiął się na wyżyny swoich aranżacyjnych umiejętności.
Ale 1995 to nie tylko ta płyta. Być może w ubiegłym tygodniu nie dość miejsca poświęciliśmy debiutanckiemu albumowi Warrena G. Okazją, by zrehabilitować kuzyna Dr. Dre, jest inna ważna płyta, którą wyprodukował kilkanaście miesięcy później – „Conversation” duetu Twinz. Warren ze swoim miękkim, aksamitnym brzmieniem sprawiał wrażenie, jakby momentami plasował się na przeciwnym biegunie do agresywnych, gangsterskich produkcji Dre.
Powodów, dla których można by zachwycać się Kalifornią w 1995 roku, jest jeszcze kilka. Ot, na przykład „Gumbo Roots”, krążek producencki Battlecata, muzyka związanego m.in. ze Snoop Doggiem i Tha Dogg Pound. Płyta miała się ukazać w tamtym czasie nakładem Warner Bros., ale ostatecznie czekała na swoją premierę jeszcze cztery lata. Szkoda, bo w efekcie została udostępniona w bardzo limitowanej liczbie egzemplarzy i dziś osiąga zawrotne sumy na serwisach aukcyjnych.
Czy 1995 jest dobrym rokiem, by zacząć wreszcie w niniejszym cyklu na poważnie pisać o Południu? I tak, i nie. Wolelibyśmy poświęcić temu zagadnieniu kolejny, 1996 rok, bo wtedy na rynek trafiły dwa kluczowe dla tamtejszej sceny wydawnictwa. Póki co jednak warto wspomnieć o płycie „True” grupy TRU – pierwszym większym sukcesie No Limit Records, ważnej w drugiej połowie lat 90. wytwórni Mastera P. Swój pierwszy krążek wydają także Three 6 Mafia. Utrzymane w konwencji horrorcore’owej „Mystic Stylez” odbiega jednak klimatem od późniejszych wydawnictw tej grupy.
Skoro więc dłuższy tekst o Południu zostawiamy na przyszły tydzień, oddajmy na sam koniec hołd jeszcze innemu wariantowi hip-hopu – temu zagranemu na instrumentach. 1995 rok przyniósł drugą w dorobku, a pierwszą wydaną w większej wytwórni (Geffen), płytę The Roots. „Do You Want More?!!!??!” to album pod względem realizacji pionierski i urzekający jako całość: świetną warstwą muzyczną, smaczkami w rodzaju popisów beatboksowych Rahzela, ale gdy wgryźć się np. w teksty, to widać, że w wersach Black Thoughta sporo było jeszcze do poprawy. Spójrzmy jednak na to z drugiej strony: ten album pokazuje, jak bardzo rozwinął się BT od strony raperskiej przez następne lata.